Nie taką zupę chciałeś? Jego mina była bezcenna!

newsempire24.com 3 tygodni temu

— Tu chociaż zjem normalnie, a nie twoje paskudztwo! — syknął mężczyzna przy szwedzkim stole. Ale moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła, iż zbladł.

Ci, którzy są długo w małżeństwie, wiedzą: mężczyźni dzielą się na dwa typy. Jedni jedzą wszystko, co im podasz, i jeszcze podziękują. A drudzy — jak mój Bogdan. Dla niego każda moja potrawa to okazja do krytyki.

Przez wszystkie trzydzieści lat naszego wspólnego życia słyszałam tylko jedno: „Znowu przesoliłaś zupę”, „Ziemniaki niedogotowane”, „U mojej matki kotlety były puszyste, nie to co twoje sole”. Prawdziwy skarb, nie charakter!

Szczerze mówiąc, już zaczęłam myśleć, iż mam dwie lewe ręce. Starałam się, dziewczyny, jak szalona! Kupowałam książki kucharskie, oglądałam programy o gotowaniu.

Gotowałam mu żur w doniczkach, kaczkę z jabłkami na Wigilię, barszcz warzyłam po trzy godziny. A w zamian — wiecznie kwaśna mina i porównania do jego nieboszczki matki.

W ostatnich latach doszła jeszcze jedna rzecz. Przez nadwagę Bogdan zaczął mieć problemy ze zdrowiem: ciśnienie skakało, cholesterol w górę.

Lekarz, stary i surowy, powiedział mu wprost: „Panie Bogdanie, jeszcze jeden taki atak i może pan nie wstać. Nic smażonego, nic tłustego, nic słonego. Tylko dieta”. A kto, jak myślicie, pilnował tej diety? Oczywiście — ja.

Gotowałam mu wszystko na parze, duszone bez tłuszczu, solone dopiero na talerzu. A w zamian słuchałam pomruków, iż go głodzę i karmię „trawą”. Trzeba mieć anielską cierpliwość!

Kiedy wybraliśmy się na wakacje do hotelu z all inclusive, westchnęłam z ulgą. Myślałam, iż wreszcie odpocznę — od kuchni i krytyki. Niech je, co chce, przekona się, iż restauracyjne jedzenie nie zawsze lepsze niż domowe. Jakże się myliłam…

Od pierwszego dnia wakacje zamieniły się w kulinarne piekło. Na widok szwedzkiego stołu Bogdan stracił głowę. Krążył między półmiskami jak sęp.

Jego talerz wyglądał za każdym razem jak dzieło sztuki — na dole tłusty schabowy, na nim karkówka, obok sałatka z majonezem, a na wierzchu — kawałek pizzy.

Delikatnie przypominałam:
— Bogusiu, lekarz mówił… ciśnienie… pamiętasz, jak źle było w zeszłym miesiącu?
A on tylko machał ręką:
— Nie marudź, kobieto! Jestem na wakacjach! Zapłaciłem pieniądze — jem, co chcę! Od twoich dietetycznych paskudztw chociaż tu odpocznę!

I tak siedział naprzeciwko, mlaskał tak, iż cała sala słyszała, wpychał w siebie wszystko, a ja cicho grzebałam w liściu sałaty, czując się jak pielęgniarka przy żywym trupie. I śmieszno, i smutno.

Tak mijały dni. On jadł, ja milczałam. On chwalił kucharzy, ja milczałam. Opowiadał synowi przez telefon, jak się „odżywia po latach”, a ja tylko zaciskałam zęby. Ale pewnego wieczora puściły mi nerwy.

Jedliśmy kolację. Wzięłam trochę warzyw i kawałek piersi z kurczaka. A Bogdan, jak zwykle, ustawił przed sobą górę jedzenia, od samego widoku której robiło mi się niedobrze.

Rozkoszując się tłustą golonką, przewrócił oczami i, ledwo przeżuwając, rzucił:
— To rozumiem — jedzenie! Soczyste, ostre, prawdziwe! Tu chociaż zjem normalnie, a nie twoje paskudztwo!

Dziewczyny, mało nie upuściłam widelca. Trzydzieści lat przy garach, troska, dieta — a w zamian „paskudztwo”!

Cała krzywda z tych lat wypłynęła jak fala. Ledwo mogłam oddychać… „Ach tak? — pomyślałam. — Chcesz „normalnego” jedzenia? To dostaniesz! Takiego, iż zapamiętasz na całe życie!”

Następnego wieczoru szłam na kolację z uśmiechem, jak myśliwy na polowanie. Bogdan, niczego nieświadomy, już wybierał dania przy stole. Podeszłam do niego i słodko powiedziałam:
— Bogusiu, usiądź, odpocznij. Dziś ja się tobą zaopiekuję. W końcu jesteś moim kochanym mężem, trzeba cię rozpieszczać.

Spojrzał zdziwiony, ale posłusznie poszedł do stolika. A ja wzięłam największy talerz. Zaczęło się przedstawienie.

Nałożyłam na niego trzy najtłustsze, aż chrupiące żeberka. Dorzuciłam górę frytek, sałatkę jarzynową, pikantną marchewkę, skrzydełka i parówki w cieście. A na wierzch — hojnie polałam wszystko keczupem, sosem serowym i musztardą.

Kucharz patrzył na mnie jak na wariatkę. Pewnie myślał, iż karmię całą drużynę piłkarską.
A ja, niczym Matka Teresa, uroczyście zaniosłam to „tłuste cudo” do naszego stolika i postawiłam przed Bogdanem.
— Jedz, kochanie, nie krępuj się! Wszystko najlepsze dla ciebie. Chciałeś normalnego jedzenia? Proszę bardzo! Smacznego, kochany!

Powiedziałam to na głos, żeby wszyscy słyszeli. Ludzie się odwrócili. Ktoś się zaśmiał, kobieta obok skinęła mi ze współczuciem. Bogdan zmieniał się w oczach: najpierw zbladł, potem poczerwieniał. W moich oczach zobaczył nie troskę, a lód. I zrozumiał — to nie czułość, to wyrok.

— Ty… co ty robisz? — wyszeptał.

— Co takiego, kochanie? Nie smakuje? — odpowiedziałam słodko. — Przecież to „normalne jedzenie”, sam mówiłeś. Jedz, starałam się.

Siedział jak rażony piorunem. Awantury nie zrobi — przecież publicznie się nim „opiekuję”. Zjeść — to samobójstwo. Wpadł w pułapkę.

Przez pięć minut siedział w milczeniu, a potem cicho odsunął talerz. Resztę wakacji jadł tylko pierś z kurczaka i warzywa. I patrzył na mnie z przerażeniem.

No i co, dziewczyny, jak wam ta historia? Dajcie znać w komentarzach — mieliście podobne sytuacje?

Idź do oryginalnego materiału