Na moje sześćdziesiąte urodziny przygotowywałam się z sercem i nerwami. Tydzień przed imprezą zaczęłam robić zakówy, planować menu, marzyłam, jak spędzę ten dzień wśród najbliższych. Chciałam ciepła, rodzinnego przytulasa i szczerych uśmiechów. Mieszkam z młodszą córką – Anią, ma już trzydzieści lat, a wciąż nie wyszła za mąż. pozostało starszy syn – Krzysiek, czterdziestolatek, od dawna żonaty, z córeczką Zosią.
Chciałam, żeby przy jednym stole zebrali się wszyscy – Ania, Krzysiek, jego żona Marta i moja wnuczka Zosia. Zorganizowałam wszystko – napichciłam ulubionych potraw: gołąbki, schab po domowemu, kilka sałatek, ciasta i oczywiście tort urodzinowy. Wszystkim zawczasu powiedziałam, iż świętujemy w sobotę, żeby nikt nie miał innych planów.
Ale w sobotę nikt się nie pojawił.
Dzwoniłam do syna – nie odbierał. Im bliżej wieczoru, tym cięższe było mi serce. Zamiast śmiechu i rozmów – cisza. Zamiast toastów – łzy. Nie mogłam choćby usiąść do stołu, nie mogłam patrzeć na tę pustkę. Całe mieszkanie pachniało jedzeniem, a jednocześnie przepełniał je zdradziecki chłód. Wieczorem po prostu rozpłakałam się jak dziecko. Ania próbowała mnie pocieszyć, ale nie mogłam dojść do siebie.
Następnego ranka nie wytrzymałam. Wstałam wcześnie, spakowałam resztki ze stołu i pojechałam do syna. Myślałam – może coś się stało, może mieli istotny powód.
Otworzyła mi Marta. Zaspana, w szlafroku. Bez cienia euforii spytała:
– A pani po co przyszła?
W środku wszystko mi się urwało. Weszłam do środka. Krzysiek dopiero się budził. Zaproponował herbatę, a ja, tłumiąc urazę, spytałam:
– Dlaczego wczoraj nie przyszliście? Dlaczego nie daliście znać? Dlaczego ignorowaliście moje telefony?
Syn spuścił wzrok, milczał. Ale Marta się odezwała. Z taką miną, jakby to wszystko w niej od dawna narastało:
– W ogóle nie mieliśmy ochoty przychodzić. Nie mamy nastroju na świętowanie. Mamy problemy. Mamy… kawalerkę, którą nam pani „wspaniałomyślnie” podarowała. A sama zostałaś w trzypokojowym. Nam brakuje miejsca, choćby drugiego dziecka nie planujemy przez to. Po prostu oddałaś nam starą ruderę, a sobie zostawiłaś lepsze.
Zamarłam. Myślałam, iż źle usłyszałam.
Przypomniałam sobie, jak żyliśmy we trójkę w tej trzypokojówce. Ja, Krzysiek i Ania. Jak mój mąż wyjechał kiedyś za granicę i przepadł – bez listów, bez telefonów. Jak sama ciągnęłam dzieci. Jak rodzice pomogli kupić to mieszkanie, w którym teraz mieszkam. Jak siedem lat znosiłam ciasnotę, bo chciałam, żeby syn z żoną mieli swoje miejsce. Oni zajmowali jeden pokój, Ania drugi, a ja żyłam w przechodnim. Jak Zosia się urodziła, ja ją niańczyłam, doglądałam. A kiedy moja teściowa zmarła, zostawiając mi w spadku malutkie, zniszczone mieszkanko, zrobiłam tam remont i oddałam synowi – żeby wreszcie mieli swoje.
I teraz, po latach, słyszę, iż moje poświęcenie było niewystarczające.
Że podobno zostawiłam sobie „lepsze”. Że oni są nieszczęśliwi. Że to moja wina.
Jechałam do domu z gulą w gardle. Jakby całe moje życie – wysiłek, nieprzespane noce, troska – nikomu nie były potrzebne. Ludzie nie tylko zapominają o dobru. Zaczynają myśleć, iż wszystko im się należy.
Straciłam najlepsze lata na dzieci. Pracowałam bez dni wolnych, zrezygnowałam z życia osobistego, z siebie. I co? Na moje urodziny nie przyszli choćby z grzeczności. Nie zadzwonili. Nie przeprosili. Byli zajęci swoją urazą – urazą o „nie to mieszkanie”.
Wiecie, najbardziej boli nie to, iż zostałam sama w taki istotny dzień. Tylko to, iż kochałam swoją rodzinę bardziej niż siebie. A im było mało. Nie mieszkanie im potrzebne. Oni, jak się okazuje, chcieli – wszystkiego.
Ten dzień nauczył mnie jednego: przestać liczyć na wdzięczność. Zacząć stawiać siebie na pierwszym miejscu. I więcej nie poświęcać się dla tych, którzy tego nie doceniają.