„Nie podpisywałam się na bycie macochą — to nie było moje życie, nie mój wybór.”
Gdy poznałam Marcina, od razu postawił sprawę jasno: troje dzieci z pierwszego małżeństwa, alimenty, hojne prezenty dla nich i plany kupna każdemu mieszkania. Miałam dwadzieścia siedem lat, on trzydzieści siedem. Wiedziałam, na co się piszę. Co więcej, choćby mi to odpowiadało, iż nie będzie namawiał mnie do dzieci – zawsze uważałam się za osobę świadomie rezygnującą z rodzicielstwa. Childfree – wybór przemyślany, jednoznaczny. Wolne życie, swoboda podróżowania, praca, własny czas.
Na początku choćby było całkiem znośnie. Marcin wynajmował przestronny dom pod Łodzią, świetnie zarabiał. Dzieci – sympatyczne, dobrze wychowane, przyjeżdżały do nas na weekendy, zostawały na noc. Dogadywałam się z nimi, razem oglądaliśmy filmy, gotowaliśmy coś smacznego, okazywały mi szacunek. W sumie rola „fajnej ciotki na weekendy” całkiem mi pasowała. Nikt nikomu nie przeszkadzał.
Tak minęły dwa lata. A potem… wszystko się posypało. Najstarszy syn skończył czternaście lat, wplątał się w konflikt z matką i praktycznie uciekł do nas. Marcin, jak zwykle, pracował od rana do nocy, a ja zostałam sama z buntującym się nastolatkiem. Ciągłe trzaskanie drzwiami, muzyka na pełnym głosie, opryskliwe odpowiedzi. W moim domu zagościło obce dziecko, które zachowywało się, jakbym dla niego nie istniała – i miało rację, bo faktycznie byłam nikim.
Minęły trzy miesiące – i była żona Marcina „tymczasowo” wysłała do nas też młodsze dzieci. Mówiła, iż przeprowadza się do Krakowa, nowa praca, wyskie stanowisko, tylko się zagospodaruje i od razu je zabierze. Tyle iż „tymczasowo” przeciągnęło się już do roku. Dzieci wciąż są z nami. Ani telefonu, ani wzmianki, iż matka zamierza je odebrać.
Teraz w moim domu mieszkają troje obcych dzieci. Najstarszy mnie ignoruje, robi wszystko na przekór, jakbym była służącą. Średni nie radzi sobie w szkole, co wieczór trzeba z nim siedzieć nad lekcjami. Najmłodszy jest najmniej kłopotliwy, ale i on wymaga wożenia na kółka zainteresowań, zajęcia i konkursy. A wszystko to spada na mnie.
Nie podpisywałam na to umowy. Nie chcę być nianią, guwernantką, kierowcą i kucharką w jednej osobie. Nie mam czasu w pracę. Jestem freelancerką, miałam stałych klientów, zlecenia, dochód. Teraz – cisza. Ludzie po prostu przestali czekać, bo zawsze byłam zajęta dziećmi. Dnie mijają w bieganinie i domowych obowiązkach. A gdzie w tym wszystkim ja?
Próbowałam porozmawiać z Marcinem. Spokojnie, jak dorośli. Kiwa głową, ale powtarza to samo: „To moje dzieci, nie mogę ich wyrzucić na ulicę”. I dodaje: „Przecież rozumiesz, one niczemu nie są winne…”. Tak, nie są winne. Ale ja też nie jestem winna. Nie urodziłam tych dzieci. Nie obiecywałam być im matką. Nie jestem gotowa poświęcać swojego życia za czyjeś decyzje.
Ostatnie tygodnie uświadomiły mi, iż nie ma wyjścia. Tylko rozwód. Tylko wolność. Zmęczyłam się byciem zakładniczką czyjejś rodziny, czyichś błędów, cudzych dzieci. Nie jestem zła. Po prostu jestem człowiekiem, który chce żyć swoim życiem, a nie narzuconym przez kogoś. A jeżeli on tego nie rozumie – to znaczy, iż od początku mówiliśmy innymi językami.