— Mamo, już dłużej tak nie mogę — Stanisława stała przy oknie, wpatrując się w szare niebo zasnute ciężkimi chmurami.
— Co znaczy „nie możesz”? Dwadzieścia dwa lata mogłaś, a teraz nagle nie? — Weronika Kazimierzówna rozłożyła ręce, jej pomarszczona twarz wykrzywiła się ze złości. — Oszalałaś na starość? O czym ty w ogóle myślisz?
Stanisława uśmiechnęła się gorzko. O czym myśli? O nieprzespanych nocach, gdy czekała na męża z „spotkań biznesowych”. O pogardliwych spojrzeniach, którymi obdarzał ją przy obiedzie. O tym, jak nazywał ją „starą pierdołą” przed kolegami, a potem śmiał się — no bo przecież trzeba mieć poczucie humoru.
— Myślę o tym, iż wreszcie chcę żyć dla siebie — odparła cicho.
— Dla siebie?! — matka parsknęła krótkim śmiechem. — A o mnie pomyślałaś? Gdzie ja pójdę? Za moją emeryturę ledwo chleb kupię! Krzysztof nas obie utrzymuje, nawiasem mówiąc.
Stanisława poczuła, jak ściska ją w gardle. Zawsze tak samo — tylko zacznie mówić o sobie, a matka od razu wystawia rachunek. Dług, obowiązki, wina — wieczne kajdany, które wlecze przez całe życie.
— Znalazłam pracę, mamo. Jako księgowa w prywatnej firmie.
— Co?! — Weronika Kazimierzówna opadła na krzesło, przyciskając dłoń do piersi. — Więc dlatego chodziłaś na te kursy? Przygotowywałaś się? Za moimi plecami wszystko załatwiłaś?
— Nie muszę…
— Musisz! — matka podniosła głos. — Ja cię wychowałam, noce nie spałam! Tobie życie oddałam! A ty teraz wszystko chcesz zniszczyć? Przez co? Przez swoje kaprysy?
W przedpokoju zatrzasnęły się drzwi — wrócił Krzysztof. Jego ciężkie kroki zabrzmiały jak wyrok. Stanisława zaciśniętą pięścią poczuła, jak paznokcie wbijają się w dłonie.
— O czym dyskutujemy, panie? — jego głos, jak zwykle, ociekał miodem, gdy w pobliżu byli obcy. — Weroniko Kazimierzówno, krzyczy pani tak, iż sąsiedzi się zlecą.
— Twoja żona oszalała! — matka natychmiast przerzuciła się na zięcia. — Mówi, iż pracę znalazła, rozwodu chce!
Krzysztof powoli odwrócił się do Stanisławy. W jego oczach mignęło coś zimnego, wężowatego.
— Tak? — przeciągnął. — I od kiedy to wymyśliłaś, kochanie?
Stanisława poczuła dreszcz, który przebiegł jej po plecach. Ten ton znała aż za dobrze — pozornie słodki, a zapowiadający burzę.
— Nie wymyśliłam, Krzysiu. Postanowiłam — sama zdziwiła się twardości w swoim głosie.
— Postanowiła! — matka znów rozłożyła ręce. — Krzysztofie, no powiedz jej! Pewnie menopauza jej rozum odebrała!
— Mamo! — Stanisława gwałtownie się odwróciła. — Przestań! Mam pięćdziesiąt dwa lata, nie jestem hystericzką ani wariatką. Po prostu już nie chcę…
— Czego nie chcesz, skarbie? — Krzysztof podszedł bliżej, jego uśmiech nie sięgał oczu. — Może nie podoba ci się to mieszkanie? A może samochód nie ten? Albo biżuterii za mało?
— Przestań — Stanisława cofnęła się w stronę okna. — Świetnie wiesz, iż nie o to chodzi.
— A o co? O tę młodą sekretarkę, z którą go widziałaś? — wtrąciła Weronika Kazimierzówna. — Głupstwa! Każdy facet ma jakieś słabości. Zamknij oczy i trzymaj język za zębami, jak wszystkie normalne kobiety!
Stanisława poczuła, jak coś w niej pęka. Oto i ono — „trzymaj”. Ile razy słyszała to „trzymaj” w swoim życiu? Trzymaj, gdy mąż cię upokarza. Trzymaj, gdy zdradza. Trzymaj, bo tak trzeba, bo „wszyscy tak mają”, bo „pomyśl o matce”.
— Wiesz co, kochanie — Krzysztof przysiadł na poręczy fotela, zakładając nogę na nogę — mówmy szczerze. Zdajesz sobie sprawę, iż sama nie dasz rady? Jaka praca w twoim wieku? Komu ty jesteś potrzebna?
— Niepotrzebna? — Stanisława wybuchnęła śmiechem, od którego Weronika Kazimierzówna drgnęła. — Właśnie, Krzysiu. Przez lata wmawiałeś mi, iż jestem nikomu niepotrzebna, iż nic nie znaczę, iż mam być wdzięczna za każde twoje spojrzenie.
— Córeczko — matka spróbowała ją złapać za rękę — sama się nakręcasz…
— Nie, mamo — Stanisława delikatnie, ale stanowczo wyswobodziła dłoń. — Pierwszy raz od lat widzę wszystko wyraźnie. I odchodzę.
— Nigdzie nie pójdziesz — syknął Krzysztof, nagle tracąc sztuczną łagodność. — Zapomniałaś, na kogo jest zapisane mieszkanie? I kto płaci za leczenie twojej matki?
— A więc o to chodzi — Stanisława odczuła dziwny spokój. — W końcu pokazałeś prawdziwą twarz. choćby przy mamie się nie powstrzymałeś.
— Stasiu, córeczko — Weronika Kazimierzówna złapała się za serce — przecież mnie nie zostawisz? Gdzie ty pójdziesz?
— Mam mieszkanie. Wynajęłam je tydzień temu.
— Co?! — wykrzyknęli jednocześnie matka i mąż.
— Tak, wyobraźcie sobie. Małe, na osiedlu. Ale moje. No, wynajęte, ale moje.
Krzysztof wybuchnął śmiechem:
— I za co je utrzymasz? Za pensję podrzędnej księgowej?
— Nie jestem podrzędna — odparła cicho Stanisława. — Skończyłam kurs z wyróżnieniem. I dostałam dobrą posadę.
— Zdrajczyni! — krzyknęła nagle Weronika Kazimierzówna. — Nie po to cię wychowałam, żebyś na starość po wynajmowanych kątach się tułała! Co ludzie powiedzą?
— Ludzie, ludzie… — Stanisława pokręciła głową. — Całe życie myślałaś, co powiedzą ludzie. A co ja powiem — to cię nie interesowało.
Skierowała się do sypialni, wyciągając wcześniej spakowaną torbę. Krzysztof zastąpił jej drogę:
— Stój! Nigdzie nie pójdziesz!
— Odsuń się — głos Stanisławy stał się stalowy. — Rozwód będzie. I choćby nie próbuj grozić — mam nagrania twoich gróźb i dowody zdrad. Myślisz, iż twoim wspólnikom spodoba się skandal?
Krzysztof zKrzysztof zbladł jak ściana, a Stanisława, czując wolność jak ciepły wiatr na twarzy, przeszła obok niego, zostawiając za sobą całe życie udręki, by już nigdy nie spojrzeć wstecz.