„Mamo, nie mogę już dłużej tak żyć,” – Barbara stała przy oknie, patrząc na szare, ołowiane niebo Warszawy.
„Co znaczy, nie możesz? Dwadzieścia dwa lata mogłaś, a teraz nagle nie?” – Wanda Piotrowska załamała ręce, jej poorana bruzdami twarz wykrzywiła się ze złości. – „Oszalałaś na starość? O czym ty myślisz?”
Barbara gorzko się uśmiechnęła. O czym myśli? O bezsennych nocach, gdy czekała na męża z „spotkań biznesowych”. O pogardliwych spojrzeniach, którymi ją darzył przy kolacji. O tym, jak nazywał ją „starą babą” przed kumplami, a potem się śmiał – no bo cóż, trzeba mieć poczucie humoru.
„Myślę o tym, iż wreszcie chcę żyć dla siebie,” odparła cicho.
„Dla siebie?” – matka parsknęła krótkim śmiechem. – „A o mnie pomyślałaś? Gdzie ja się podzieję? Moja emerytura ledwo na chleb starczy! Krzysztof nas utrzymuje, na marginesie mówiąc.”
Barbara poczuła, jak ściska ją w gardle. Zawsze tak – tylko wspomni o sobie, a matka od razu wystawia rachunek. Dług, obowiązki, poczucie winy – kajdany, które dźwiga przez całe życie.
„Znalazłam pracę, mamo. Jako księgowa w prywatnej firmie.”
„Co?” – Wanda Piotrowska opadła na krzesło, przyciskając dłoń do piersi. – „Więc to dlatego chodziłaś na te kursy? Ukrywałaś to przede mną?”
„Nie muszę–”
„Musisz!” – matka podniosła głos. – „Ja cię wychowałam, noce nie spała! Życie ci dałam! A teraz chcesz to wszystko zniszczyć? Z kaprysu?”
W przedpokoju zatrzasnęły się drzwi – wrócił Krzysztof. Jego ciężkie kroki zabrzmiały jak wyrok. Barbara zaciśnięcia pięści, czując, jak paznokcie wbijają się w dłonie.
„O co te awantury, moje panie?” – jego głos, jak zawsze, ociekał słodyczą, gdy byli świadkowie. – „Wando Piotrowno, tak krzyczycie, iż sąsiedzi zawiadomią straż miejską.”
„Twoja żona oszalała!” – matka natychmiast zwróciła się ku zięciowi. – „Mówi, iż pracę znalazła, rozwodu chce!”
Krzysztof powoli odwrócił się do Barbary. W jego oczach przemknęło coś zimnego, wężowego.
„Tak?” – przeciągnął. – „I od dawna to planujesz, kochanie?”
Barbara poczuła dreszcz wzdłuż pleców. Ten ton znała aż za dobrze – słodki jak trucizna, zapowiadający burzę.
„Nie planuję, Krzysiu. Już zdecydowałam,” odpowiedziała, sama zaskoczona stanowczością w głosie.
„Ona zdecydowała!” – matka znów załamała ręce. – „Krzysztofie, no powiedz jej! Pewnie menopauza, zupełnie rozum straciła!”
„Mamo!” – Barbara gwałtownie się odwróciła. – „Dość! Mam pięćdziesiąt dwa lata, nie jestem wariatką. Po prostu nie chcę już dłużej…”
„Czego nie chcesz, skarbie?” – Krzysztof podszedł bliżej, jego uśmiech nie sięgał oczu. – „Może mieszkanie ci nie pasuje? A może samochód? Albo za mało biżuterii?”
„Przestań,” – Barbara cofnęła się do okna. – „Doskonale wiesz, iż nie o to chodzi.”
„A o co? O tę młodą sekretarkę, z którą go widziałaś?” – wtrąciła Wanda Piotrowska. – „Głupstwa! Każdy facet ma słabości. Zamknij oczy i znój, jak każda porządna kobieta!”
Barbara poczuła, jak coś w niej pęka. I proszę – „znój”. Ile razy słyszała to w życiu? Znój, gdy mąż upokarza. Znój, gdy zdradza. Znój, bo tak trzeba, bo „wszystkie tak mają”, bo „pomyśl o matce”.
„Wiesz co, kotku,” – Krzysztof usiadł na poręczy fotela, założywszy nogę na nogę, – „powiedzmy to wprost. Rozumiesz, iż sama nie dasz rady? Jaka praca w twoim wieku? Komu ty jesteś potrzebna?”
„Nie potrzebna?” – Barbara wybuchnęła śmiechem, od którego matka drgnęła. – „Właśnie tak, Krzysiu. Przez lata mnie o tym przekonywałeś. Że nikomu nie jestem potrzebna, iż jestem nic nie warta, iż mam być wdzięczna za każde twoje spojrzenie.”
„Córeczko,” – matka sięgnęła po jej dłoń, – „nakręcasz się…”
„Nie, mamo,” – Barbara spokojnie, ale stanowczo wysunęła rękę. – „Po raz pierwszy od lat widzę wszystko jasno. Wychodzę.”
„Nigdzie nie idziesz,” – warknął Krzysztof, tracąc nagle swoją udawaną łagodność. – „Zapomniałaś, na kogo jest mieszkanie? Kto płaci za leki twojej matki?”
„A więc o to chodzi,” – Barbara odczuła dziwny spokój. – „Wreszcie pokazałeś prawdziwą twarz. choćby przy mamie nie wytrzymałeś.”
„Basiu, córeczko,” – Wanda Piotrowska złapała się za serce, – „nie zostawisz mnie? Gdzie pójdziesz?”
„Mam mieszkanie. Wynajęłam je tydzień temu.”
„Co?!” – krzyknęli jednocześnie matka i mąż.
„Tak, wyobraźcie sobie. Małe, na Białołęce. Ale moje. No, wynajęte, ale moje.”
Krzysztof wybuchnął śmiechem:
„Za jakie pieniądze będziesz je opłacać? Z pensji niedouczonej księgowej?”
„Nie jestem niedouczona,” – odparła cicho Barbara. – „Skończyłam kurs z wyróżnieniem. I dostałam dobrą posadę.”
„Zdrajczyni!” – nagle krzyknęła matka. – „Nie po to cię wychowałam, żebyś na starość po wynajętych kątach się tułała! Co ludzie powiedzą?”
„Ludzie, ludzie…” – Barbara pokręciła głową. – „Całe życie myślałaś o tym, co powiedzą ludzie. A co ja powiem – nigdy cię nie obchodziło.”
Skierowała się do sypialni, wyciągając wcześniej spakowaną torbę. Krzysztof zastąpił jej drogę:
„Stój! Nigdzie nie idziesz!”
„Odsuń się,” – głos Barbary stał się stalowy. – „Wnoszę o rozwód. I nie próbuj grozić – mam nagrania twoich gróźb i dowody zdrad. Myślisz, iż twoi partnerzy biznesowi ucieszą się z takiego skandalu?”
Krzysztof zbladł. Nigdy nie widziała go tak zdezorientowanego.
„Blefujesz.”
„Sprawdź,” – Barbara się uśmiechnęła. – „Dwadzieścia osiem lat milczałam. Zbierałam wszystko, co ukrywałeś. Myślałeś, iż jestem ślepa? Głupia? NieBarbara wyciągnęła klucze z kieszeni i uśmiechnęła się lekko, czując, jak ciężar całego życia wreszcie opada z jej ramion.