Nie oceniaj po ukrytym sercu

polregion.pl 4 dni temu

W małej wiosce Kamionka, ukrytej wśród mazowieckich pól, nikt nie lubił baby Zofii. Sama trzymała się od ludzi z daleka, a mówiąc „z daleka”, to i tak za mało. Nienawidziła ich, i co do tego wszyscy we wsi byli zgodni. Zdrowiem mogła konkurować z pociągowym koniem: szeroka w ramionach, wysoka, przewyższająca wielu miejscowych mężczyzn, zmuszała ich, by podnosili głowy, by spotkać się z nią wzrokiem. Ale nikt tego spojrzenia nie szukał – na powitania nie odpowiadała, mruczała coś pod nosem i szła dalej, nie podnosząc oczu. A raczej nie opuszczając – wzrost miała iście olbrzymi.

Mieszkała Zofia w centrum wsi, w starej chacie, którą, jak pamiętali starsi, zbudował jej ojciec. Dom otaczał wysoki, ślepy płot, tak wysoki, iż niewielu odważyło się zajrzeć za niego. Baba Zofia była szybka do działania. Pewnego letniego wieczoru podpici chłopaki z ciekawości wdrapali się na płot – chcieli zobaczyć, jak żyje ta odludnica. Zofia, zauważywszy ich przez okno, wyszła na ganek z myśliwską strzelbą odziedziczoną po ojcu i, nie mówiąc ani słowa, strzeliła ponad ich głowami. Od tamtej pory omijali jej podwórko szerokim łukiem.

Gospodarstwo miała niemałe: kury, gęsi, króliki, dwie kozy. Wieśniacy szeptali: „Po co jej tyle? Emerytury by starczyło, a ona wciąż skąpi”. Drób i króliki zabijała sama, woziła na targ do powiatu, gdzie wszystko sprzedawała w jeden dzień. Pieniądze chowała za pazuchę i wracała do swojej solidnej chaty. Z koziego mleka robiła ser według starej receptury – drogi, ale podobno w mieście miała stałych klientów. Drób – czysty, króliki – tłuste, jaja – duże, wszystko bez oszustwa. Zofia nie obniżała ceny, ale towar chętnie kupowano.

Gdy we wsi rozmawiano o niej, starsi wspominali: Zofia zawsze była pochmurna. Matka zmarła, gdy dziewczynka jeszcze raczkowała po podłodze. Została tylko z ojcem – równie krzepkim i małomównym. Po kilku latach sprowadził macochę z sąsiedniej gminy, ale ta, po miesiącu, uciekła z walizką na stację. Niektórzy szeptali, iż nie wytrzymała przez Zofię. Tak zostali ojciec z córką sami. Gdy Zofia podrosła, ojciec wyjechał do miasta handlować i zaginął. Czy go zabito, czy pojechał za uciekającą żoną – nikt nie wiedział. Zofia została sama. Na zawsze.

Za mąż nie wyszła. „Kto by ją wytrzymał?” – plotkowano we wsi. Lata mijały, ludzie umierali, rodziły się nowe pokolenia, a Zofia jakby zatrzymała się w czasie. choćby siwizna jej nie dotknęła – głowę zawsze okrywała chustą, spod której widać było tylko masywną brodę, haczykowaty nos i gęste czarne brwi, wyglądające, jakby wykute z kamienia.

Pewnej zimowej nocy u sąsiadów, Kowalskich, wybuchł pożar. Zofia, nie mówiąc słowa, zjawiła się z bosakiem i, zanim przyjechali strażacy, razem z gospodarzami gasiła ogień. Tak zręcznie rozrzucała płonące belki, iż dom później odbudowano niemal ze starych materiałów – nic nie zdążyło się spalić. Sąsiedzi dziękowali, ale Zofia tylko burknęła coś i odeszła, nie oglądając się.

Gdy Zofia umarła, do wsi przyjechała dyrektorka domu dziecka nr 5, Ewa Nowak, z trzema wychowawczyniami i tuzinem dzieciaków. Wieśniacy, bardziej z ciekawości niż ze smutku, tłumnie wtargnęli na jej podwórko. Tam zobaczyli idealny porządek: kurnik, klatki dla królików, szopa dla kóz – wszystko jak z zagranicznych magazynów. W domu – sterylna czystość, ale pustka. Stół, krzesło, żelazne łóżko z zapadniętą siatką, krzywy kredens z jedną popękaną miską, łyżką, nożem i kubkiem bez ucha. Przy oknie – stara ława, lśniąca od lat użytkowania, a na piecu – starannie złożone ubrania. I tyle.

Na stole leżała koperta, podpisana twardym charakterem pisma: „Dla Ewy Nowak od Zofii Kowalczyk”. Dyrektorka wzięła kopertę, otworzyła i przeczytała kartkę wyrwaną z zeszytu. Później opowiedziała: przez dwadzieścia lat Zofia co miesiąc przesyłała domowi dziecka pieniądze – niemałe, które bardzo pomagały. W notatce było napisane: „Dom, gospodarstwo i cały majątek zapisuję domowi dziecka nr 5. Dzieci nie są winne”.

Wieśniacy milczeli, patrząc na pusty dom. Ktoś przypomniał sobie, jak Zofia, jeszcze dziewczynką, siedziała nad rzeką, wpatrzona w wodę, jakby na kogoś czekała. Ktoś szepnął, iż jej ojciec może nie zaginął, a uciekł, zostawiając córkę samą. A ona, zamknąwszy serce, całe życie dźwigała ten ciężar. I tylko dzieciom, obcym i niewinnym, oddała wszystko, co miała.

Idź do oryginalnego materiału