— Nie chcemy tu dłużej mieszkać, synu. Wracamy do domu. Nie mamy już siły — rodzice zrezygnowali z miejskiego luksusu dla swojej wsi.
— Twoi rodzice oszaleli, Kamil? Każdy by marzył o takim życiu! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie zawsze pod ręką, wszystko na wyciągnięcie dłoni. A im ciągle coś nie pasuje! — z irytacją powiedziała Kinga, żona.
— Uważaj, jak mówisz, Kinga — burknął Kamil.
— Ale to prawda! Nie chcą nauczyć się korzystać z nowoczesnych urządzeń, nie wychodzą na dwór, ciągle tylko narzekają. Dlaczego nie potrafią być wdzięczni?
Kamil milczał. Sam nie wiedział, co się dzieje. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś pełni życia, uśmiechnięci, energiczni — teraz snuli się po mieszkaniu jak cienie. Przywiózł ich do miasta, wyrwał z zapadłej wioski, kupił im wszystko, co najlepsze — i co? Tylko smutek w oczach i cisza. Czyżby się pomylił?
Przeprowadzkę ze wsi odkładali miesiącami. Kamil namawiał, obiecywał złote góry. Rodzice nie sprzedali domu — bo i po co, syn miał pieniądze. W końcu się przenieśli, ale ich dusze chyba zostały w tej chacie pod białymi brzozami.
Jan i Bronisława nigdy nie przywykli do nowego miejsca. Brakowało im hałaśliwego podwórka, sąsiadów wpadających „na herbatę”, grządek, zapachu ziemi po deszczu. A tu — obce twarze, zamknięte drzwi, pędzące samochody i wieczny pośpiech. choćby samochód, który Kamil kupił ojcu, stał zaparkowany — za dużo znaków, zakrętów, obcych ulic.
— Jak tam nasi sąsiedzi? — wzdychała Bronisława. — Pewnie w tym roku ogórki się udały, tyle deszczu było… A ja choćby malinowego dżemu nie ugotowałam.
— Daj spokój, serce się kraje… — szeptał Jan, ocierając oczy. — Co noc śnię o naszym domu. Wszystko takie swoje. A tu… tu jesteśmy obcy.
— Nie chcieliśmy cię zranić, synu. Wiemy, iż się starasz… Ale to nie dla nas. Nie możemy tu żyć.
— Kiedy ostatnio tam byłeś? — spytał Jan. — Przecież to tylko przez drogę, a choćby nie masz czasu zajrzeć. A twoja Kinga tylko przewraca oczyma, gdy opowiadam o nawozach…
Wtem Kamil wszedł do domu. Niósł torby z zakupami, jakieś paczki. Zobaczył ich oczy i zrozumiał — czas mówić otwarcie.
— Mamo, tato, co się dzieje?
— Synu… wracamy — cicho powiedział Jan. — Do domu. Nie mamy już siły tu mieszkać. Jest nam ciężko. Jesteśmy tu obcy. Tam mamy dom, ziemię, brzozę w obejściu. Tu pięknie, wygodnie… ale nie po naszej myśli.
Kamil milczał. Patrzył na rodziców, na ich zmęczone twarze, na dłonie przyzwyczajone do ziemi, do zwykłej pracy. Nie rozumiał — jak można odrzucić wszystko, co on dla nich zrobił? Ale nie sprzeciwił się.
— Dobrze. Za tydzień pomogę z przeprowadzką. Wasza decyzja — szanuję.
— A jutro? — nieśmiało spytała Bronisława. — Może jutro znajdziesz czas?
— Jutro to jutro — skinął syn.
Nie mógł ich do końca zrozumieć. Przecież on sam dusił się na wsi. A oni, przeciwnie, tam oddychali pełną piersią. Czyżby prawdą było, iż dom to nie ściany i wygody, ale wspomnienia, zapachy, cisza i śpiew ptaków?
Jan i Bronisława ożyli jeszcze tego wieczoru. Pakowali rzeczy z uśmiechami, marzyli, jak posadzą marchewki, kogo najpierw zaproszą w gości. Całą noc pili herbatę i szeptali, jak za młodych lat.
I wtedy Kamil zrozumiał: czasem miłość to nie mieszkania i sprzęty, ale po prostu pozwolenie rodzicom wrócić tam, gdzie jest ich serce. Bo dom to nie adres. Dom to miejsce, gdzie ktoś cię kocha i czeka.