„Nie chcemy tu dłużej mieszkać, synu. Wracamy do domu. Nie mamy już siły” – rodzice zrezygnowali z miejskiego luksusu na rzecz rodzinnej wioski.
„Twoi rodzice oszaleli, Krzysiek? Każdy by marzył o takim życiu! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie na stole, wszystko pod ręką. A im wciąż coś nie pasuje!” – z irytacją powiedziała Kinga, moja żona.
„Uważaj na słowa, Kinga” – mruknalem ponuro.
„Ale to prawda! Nie chcą się nauczyć obsługiwać sprzętów, nie wychodzą na dwór, ciągle tylko marudzą. Dlaczego nie mogą po prostu być wdzięczni?”
Nie odpowiedziałem. Sam nie rozumiałem, co się dzieje. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś aktywni, pełni życia, uśmiechnięci – teraz chodzili po mieszkaniu jak cienie. Przywiozłem ich do miasta, wyrwałem z zapadłej wioski, kupiłem wszystko, co najlepsze – i co z tego? Smutek w oczach i cisza. Czyżbym się pomylił?
Przeprowadzkę ze wsi długo odkładali. Namawiałem, przekonywałem, obiecywałem złote góry. Rodzice nie sprzedawali domu – nie było takiej potrzeby, syn miał pieniądze. W końcu się przeprowadzili, ale ich dusze, zdaje się, zostały w tej chacie pod białymi brzozami.
Tadeusz i Bronisława nigdy nie przywykli do nowego miejsca. Brakowało im hałaśliwego podwórka, sąsiadów wpadających „na herbatę”, ogródka, zapachu ziemi po deszczu. Tutaj – obce twarze, zamknięte drzwi, pędzące samochody i wieczny pośpiech. choćby auta, które podarowałem ojcu, bał się prowadzić – zbyt wiele znaków, zakrętów, obcych ulic.
„Jak tam nasi sąsiedzi?” – wzdychała Bronisława. – „Pewnie w tym roku ogórki się udały, tyle deszczu było… A ja choćby nie uwarzyłam malinowego dżemu.”
„Przestań, serce krajesz…” – szeptał Tadeusz, ocierając łzy. – „Co noc śnię o naszym domu. Wszystko tam swoje. A tu… tu jesteśmy obcy.”
„Nie chcieliśmy cię zranić, synu. Wiemy, iż się staraj”Nazajutrz, gdy słońce wstało nad naszą starą chatą, zrozumiałem, iż szczęście nie ma ceny ani kodu pocztowego.”