Nic złego nie powiedziałam, a ona stała się obcą: jak synowa oddaliła mnie od syna i wnuka

polregion.pl 2 tygodni temu

Nazywam się Halina Stanisławówna, mam sześćdziesiąt dwa lata i od dłuższego czasu męczę się myślą, iż stałam się obca w życiu własnego syna. A wszystko przez jego żonę – moją synową Kasię – która robi wszystko, żeby wymazać mnie z ich rodziny. I wiecie, co jest najbardziej bolesne? Ja jej nigdy nic złego nie zrobiłam. Ani jednego słowa. Ani gestu. Ani wyrzutu. Tylko dobro, troskę i szczerą chęć, by stać się bliską osobą. A w odpowiedzi – cisza. Chłód. Zamknięte drzwi.

Kiedy mój syn Marek powiedział, iż się żeni, naturalnie chciałam poznać jego wybrankę. Zawsze marzyłam, iż przyjmę żonę syna jak rodzoną córkę – z życzliwością, opieką i szacunkiem. Ale Marek wtedy zmieszany odparł:

— Mamo, Kasia jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Ona się wstydzi.

Podeszłam do tego ze zrozumieniem. No cóż, różnie bywa, pomyślałam. Może dziewczyna jest nieśmiała, skromna. Ale gdy zaczęły się przygotowania do ślubu, nie wytrzymałam. Powiedziałam synowi wprost:

— Czy ja twoją przyszłą żonę zobaczę dopiero na weselu? Jak to w ogóle możliwe? Nie jestem przecież jakąś obcą ciotką z boku!

Wtedy Marek, widocznie z trudem, ale jednak przekonał Kasię, żeby do mnie przyjechała. Czekałam. Bardzo bez nerwowo. Przygotowałam smaczny obiad, nakryłam do stołu, kupiłam kwiaty – żeby jakoś przełamać lody. A w odpowiedzi… Kasia siedziała przy stole w milczeniu. Ani uśmiechu, ani spojrzenia w oczy, ani „dziękuję”. Przez cały wieczór, szczerze mówiąc, nie wypowiedziała choćby dziesięciu słów. Jakby ją tam siłą przyprowadzono. Zrzuciłam to na stres, ale serce już się zaniepokoiło.

Po ślubie zamieszkali osobno. Brawo – wzięli kredyt, kupili dwupokojowe mieszkanie. Nie wtrącałam się, nie narzucałam. Żyli – i chwała Bogu. A potem, po półtora roku, urodził się Kacper. Moje słoneczko, mój ukochany wnuk.

Miałam nadzieję, iż po narodzinach dziecka zbliżymy się z Kasią. No bo przecież kobieta, która zostaje matką, nie może być taka zimna. Ale stało się jeszcze gorzej. Teraz, gdy dzwonię i mówię, iż chcę wpaść, Kasia odpowiada oschle:

— Nas nie będzie. Wyjeżdżamy.

A później mój syn mówi mi, iż całymi dniami byli w domu. I rozumiem – po prostu nie chcą mnie widzieć.

Ale się nie poddałam. Kupowałam wnukowi zabawki, książki, ubrania. Przywoziłam owoce, ciastka do herbaty, starałam się pomóc, dać choć trochę ciepła. W końcu mają kredyt, trudności, Kasia na macierzyńskim… Ale wszystko na próżno. Gdy przyjeżdżam, Kasia choćby się nie przywita. Po prostu idzie do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi.

Siedzę w kuchni z synem i wnukiem. Pijemy herbatę, bawimy się, rozmawiamy. A ona – jakby nas nie było. Jak można tak się zachowywać? Przecież ja do niej z życzliwością! Nigdy nie powiedziałam jej nic przykrego. Ani jednej uwagi. Wręcz przeciwnie – zawsze starałam się pochwalić, pomóc, nie wtrącać ze swoimi radami. Dlaczego więc jestem dla niej jak obca?

Może boi się, iż zacznę się wtrącać? Ale przecież ja taka nie jestem! Chciałam tylko być częścią ich rodziny, dzielić radości, pomóc w trudnych chwilach. Co w tym złego?

Już nie wiem, jak mam postępować. Nie chce mi się tam jeździć, ale nie widzieć wnuka – serce się kraje. Kocham mojego syna. Kocham jego rodzinę. Ale widocznie nie wszyscy potrzebują mojej miłości…

Mimo wszystko nie poddaję się. Wierzę, iż pewnego dnia Kasia otworzy drzwi, wyjdzie do kuchni, usiądzie z nami przy stole i powie: „Wejdź, mamo Halino. Cieszymy się, iż jesteś”. Tylko czy doczekam tej chwili…

Idź do oryginalnego materiału