— Nie, Witold Kazimierczuk! Nie i koniec! — uderzyła pięścią w stół Kinga, aż filiżanki na spodkach zadzwoniły. — Mam dość! Już dłużej nie wytrzymam!
Szwagier uniósł brew, odłożył gazetę.
— Kinga, o co chodzi? Co się stało?
— Stało się to, iż nie jestem waszą służącą! — syknęła synowa, stając w rozkroku. — Twoja matka całe dni tylko wydaje rozkazy, jakbym była nikim! A ty milczysz!
Helena Stanisławówna, teściowa, weszła akurat do kuchni, usłyszawszy krzyk.
— Co się tu dzieje? Kinga, dlaczego wrzeszczysz na cały dom?
— Proszę bardzo! — Kinga wskazała palcem na teściową. — Oto i ona! „Kinga, skocz po chleb”, „Kinga, ugotuj żurek”, „Kinga, umyj podłogę”! Czy ja jestem waszą pokojówką?
Helena Stanisławówna zacisnęła usta i usiadła przy stole.
— A kto, według ciebie, ma to robić? Jestem stara, schorowana, Witold całymi dniami przepada w pracy. Ty jesteś młoda, zdrowa…
— Ja też pracuję! — przerwała Kinga. — W sklepie stoję od rana do wieczora, nogi bolą, a wracam do domu i znowu gotuj, sprzątaj, pierz!
Witold Kazimierczuk podrapał się po głowie, spoglądając raz na żonę, raz na matkę.
— Mamo, może Kinga rzeczywiście jest zmęczona…
— Ach, więc tak! — oburzyła się Helena Stanisławówna. — Teraz i ty jesteś przeciwko mnie! Własną matkę za jakąś…
— Za jakąś?! — zawrzała Kinga. — Jestem żoną twojego syna, nawiasem mówiąc! I urodzę mu dzieci, jeżeli Bóg da! A ty nazywasz mnie „jakąś”?!
Teściowa odwróciła się do okna, milcząc. Witold wstał i podszedł do żony.
— Kinguś, no nie unoś się tak. Mama jest już w wieku, ciężko jej samemu…
— A mnie jest lekko, tak? — Kinga odsunęła się od męża. — Słuchaj, Witek, mówię ci szczerze: albo coś się zmieni, albo ja stąd wyjeżdżam!
Zapadła cisza. Helena Stanisławówna powoli się odwróciła.
— Dokąd niby pojedziesz? Do swoich rodziców, co? Czekają na ciebie z otwartymi ramionami?
Kinga zbladła. Rzeczywiście, relacje z rodzicami, zwłaszcza z ojcem, były trudne — nigdy nie wybaczył jej tego małżeństwa.
— Znajdę sobie miejsce, nie martwcie się!
— Kinga, nie mów głupstw! — Witold złapał żonę za dłoń. — Jesteśmy rodziną. Musimy się jakoś dogadać.
— Właśnie! — Kinga wyrwała rękę. — Dogadać się! A więc słuchajcie moich warunków.
Helena Stanisławówna prychnęła.
— Czegoś jeszcze! Warunki stawia! W moim domu!
— W **naszym** domu! — poprawiła Kinga. — Witek, powiedz matce, iż to też nasz dom!
Witold zawahał się. Dom formalnie należał do matki — dostała go jeszcze od swoich rodziców. Ale od ślubu młodzi tu mieszkali; nie mieli innego wyjścia.
— Mamo, technicznie rzecz biorąc…
— Żadnego „technicznie”! — ucięła Helena. — Dom jest mój, i zasady tu ustalam ja!
— Dobrze! — Kinga podeszła do szafki, wyciągnęła notatnik i długopis. — Więc zapisuję. Warunek pierwszy: gotuję obiad co drugi dzień. We wtorek, czwartek i sobotę gotujesz ty lub Witek.
— A to dlaczego? — oburzyła się teściowa.
— Bo nie jestem kucharką! — Kinga coś zapisała. — Warunek drugi: sprzątamy na zmianę. Tydzień ja, tydzień ty.
— Już całkiem się rozzuchwaliłaś! — Helena zerwała się z krzesła. — Witek, ty to słyszysz?!
Witold siedział ze spuszczoną głową. Czuł się niezręcznie, ale rozumiał też żonę. Matka naprawdę czasem za dużo od niej wymagała.
— Warunek trzeci — ciągnęła Kinga — nikt nie wchodzi do naszego pokoju bez pukania. I nikt nie dotyka moich rzeczy.
To był bolesny temat. Helena miała zwyczaj „porządkować” cały dom, włącznie z pokojem młodych. Przestawiała rzeczy Kingi, czytała listy od przyjaciółek, a choćby zmieniała ustawienie mebli.
— A jeżeli będę chciała odkurzyć? — spytała teściowa.
— Uprzedzaj wcześniej. Zapukaj, zapytaj o zgodę — Kinga zanotowała kolejny punkt. — I warunek czwarty: raz w tygodniu wychodzimy z Witkiem do kina albo do znajomych. Sami, bez ciebie.
— To już przesada! — wybuchnęła Helena. — Odbierasz mi syna!
— Nie odbieram! Chcę spędzać czas z mężem! Normalne małżeństwa tak robią!
Witold podniósł głowę.
— Mamo, to rozsądne. Jesteśmy młodzi, czasem chcemy się rozerwać…
— Ach, więc tak! — Helena załamała ręce. — Wszyscy przeciwko mnie! Dobrze, zapisuj sobie dalej te warunki!
Kinga spojrzała na teściową uważnie. W jej głosie wyczuwała się jakaś złość, ale i bezradność.
— Heleno… — zaczęła łagodniej. — Nie jestem przeciwko tobie. Chcę tylko, byśmy żyli w spokoju.
— W spokoju… — teściowa ciężko opadła na krzesło. — Jak ja mam być spokojna, gdy syn się ode mnie odwróci?
Kinga odłożyła długopis, usiadła naprzeciw.
— Nikt się nie odwraca. Ale rozumiesz, ja też potrzebuję tu swojego miejsca. Nie jestem obca.
— Nie obca, ale i nie własna krew — mruknęła Helena.
— Dlaczego? — zdziwiła się Kinga. — Jestem twoją synową. Jesteśmy rodziną.
— Rodzina… — teściowa pokręciła głową. — Rodzina to wspólna krew. A ty… ty przyszłaś z zewnątrz. Dzisiaj tu, jutro gdzie indziej…
Witold wstał.
— Mamo, dość! Kinga jest moją żoną. Więc i dla ciebie córką. Koniec!
— Córką… — Helena westchnęła. — Dobrze. Skoro córka, to niech będzie córka. Tylko córki też słuchają matek.
— Słuchają, ale nie we wszystkim — odparła Kinga. — I nie jak służące.
Cisza przeciągała się. Witold chodził po kuchni, zamyślony. Kinga wertowała notatnik. Helena wpatrywała się przez okno w podwórko, gdzie sąsiadki wieszały pranie.
— U Ireny Witoldówny syn też się ożenił — odezwała się nagle. — Synowa dobra się trafiła. Cicha, spokojna. Teściową szanuje.
— A jaKinga uśmiechnęła się cicho, widząc, jak Helena wyciąga rękę, by pogłaskać nowego, rudego kota, który właśnie wtargnął do kuchni, jakby wiedział, iż od dziś to też jego dom.