Moje rodzinne życie rozpadło się jak domek z kart.
Mam 60 lat, a mój mąż, Marek, 66. niedługo się rozwiedziemy. Po 35 latach małżeństwa, które uważałam za trwałe, nagle wszystko stanęło na głowie. Ja, Weronika, i Marek wydawaliśmy się stworzyć harmonijną parę w naszym małym miasteczku na Podlasiu. Ale pewnego dnia świat się zawalił, a ja stoję teraz na progu samotności, ze złamanym sercem i uczuciem zdrady.
Spędziliśmy razem ponad trzy dekady. Wszystko zaczęło się w sylwestrowy wieczór. Jak zwykle dzieci wyjechały świętować z przyjaciółmi, zostawiając nam swojego kota. Marek, tłumacząc się nudą i długim weekendem, postanowił pojechać do sąsiedniego miasta, odwiedzić groby rodziców i wstąpić do siostry. Nie protestowałam – to były dla niego rutynowe wyprawy. Wyjechał, a ja zostałam w domu, nieświadoma, iż to początek końca.
Wrócił po tygodniu, ale coś w nim się zmieniło. Jego spojrzenie było puste, a rozmowy – lodowate. Kolejny tydzień później zaskoczył mnie wieścią: chce rozwodu. „Nie mogę tak dalej żyć – powiedział. – Jest kobieta, która może mnie uratować.” Odrzekłam, oszołomiona, iż to jego decyzja, ale wewnątrz wszystko we mnie runęło. Później dowiedziałam się prawdy: kobieta, z którą spotykał się 40 lat temu, odnalazła go w internecie. Zaczęli pisać. Mieszkała w tym samym mieście, do którego jeździł, a jego „wizyta u siostry” była tylko pretekstem, by się z nią zobaczyć.
Spędził u niej trzy dni. Twierdził, iż od razu się zrozumieli. Ona – wdowa, pewna siebie, z trzypokojowym mieszkaniem, domem letniskowym i kilkoma samochodami. Marek opowiadał, iż narzekał przed nią na swoje życie: na to, iż czuje się niepotrzebny, iż zdrowie mu szwankuje. A ona, nazywając się uzdrowicielką, obiecała go „uleczyć”. Co więcej, twierdziła, iż praktykuje medycynę Wschodu, potrafi leczyć raka we wczesnym stadium i ma dar medium. Jej obietnice brzmiały jak bajka: jeżeli Marek się ze mną rozwiezie i ożeni z nią, podaruje mu domek nad jeziorem i samochód, a także zadba o jego zdrowie. Tak zaczął się ten koszmar.
Marek zażądał, żebym natychmiast poszła do USC i wyraziła zgodę na rozwód. Odmówiłam, mówiąc, iż nie będę tańczyć, jak on zagra. Wtedy sam złożył pozew. O rozprawie dowiedziałam się przypadkiem, gdy postanowiłam sprawdzić, co się dzieje. W sądzie pokazano mi jego pismo i byłam w szoku: napisał, iż od 15 lat nie sypiamy razem, a od 6 lat w ogóle nie żyjemy jako małżeństwo. To było bezczelne kłamstwo! Stanowczo zaprzeczyłam jego zarzutom i teraz czekam na rozprawę, czując, jak grunt usuwa mi się spod nóg.
Jego zachowanie stało się nie do zniesienia. Patrzy na mnie z pogardą, jakbym była obca. Ale jak nazwać tę 65-letnią „uzdrowicielkę”, która zniszczyła naszą rodzinę? Co ona zrobiła z moim mężem? Marek wyznał jej, iż codziennie wypija 100 gram wódki, mimo iż ma tylko jedną nerkę. A ona odparła, iż to „nic takiego”. Obłęd! Gdy błagałam go, by się opamiętał, stwierdził, iż żyjemy jak sąsiedzi, a nasze małżeństwo dawno umarło.
Tak skończyło się moje życie u boku Marka. W wieku 60 lat zostać samą – to nie do zniesienia. Przez 35 lat przyzwyczaiłam się do niego, do jego nawyków, do wspólnego życia. A on, jak się okazuje, nigdy nie docenił tego, co razem zbudowaliśmy. Teraz stoję przed nieznanym, z bólem w sercu i pytaniem: jak żyć dalej, gdy wszystko, co było ważne, obróciło się w proch?