Moje dzieci o mnie zapominają. Ostrzegłam: albo pomagają, albo sprzedaję wszystko i idę do domu spokojnej starości.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Moje dzieci o mnie nie pamiętają. Dałam im ultimatum: albo pomagają, albo sprzedaję wszystko i jadę do domu spokojnej starości.

Jestem zmęczona. Zmęczona do łez, do bólu w sercu, do nocy spędzonych na wpatrywaniu się w sufit. Moje dorosłe dzieci zachowują się, jakbym już nie istniała. Oddałam im wszystko — duszę, młodość, zdrowie, miłość. A oni choćby nie zapytają, jak się czuję. Powiedziałam im wprost: albo bierzecie odpowiedzialność za swoją matkę, albo sprzedaję mieszkania i wyjeżdżam do dobrego prywatnego domu seniora. Będę miała pokój, opiekę, spokój — i zero rozczarowań.

Z mężem żyliśmy dla dzieci. Dla syna i córki poświęcaliśmy wszystko. Oszczędzaliśmy na sobie, byle oni mieli co najlepsze. Najdroższe korepetycje, studia na prestiżowych uczelniach, wyjazdy, nowe telefony — wszystko kosztem naszych wyrzeczeń. Myślałam, iż jesteśmy idealną rodziną. Może ich nieco rozpieściliśmy. Ale czy można inaczej, gdy kocha się dzieci ponad życie?

Gdy Kasia wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój mąż nagle odszedł. Po prostu nie obudził się pewnego ranka. Jego śmierć złamała mnie, do dziś nie potrafię się pozbierać. Ale trzymałam się — córka spodziewała się dziecka, potrzebowała mojego wsparcia. Dałam jej mieszkanie po moich rodzicach. Gdy syn się ożenił, przekazałam mu kawalerkę po teściowej — w świetnej lokalizacji. Mieli dach nad głową, ale nie spieszyłam się z darowiznami. Chciałam zobaczyć, jak się zachowają.

Pracowałam aż do 74 lat — dłużej niż niejedna młoda osoba. Mogłam przejść na emeryturę wcześniej, ale zawsze coś: wnuki, remont u dzieci, nieprzewidziane wydatki. W końcu padłam. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ręce się trzęsą. A pomoc? Zero.

Wnuk córki poszedł do szkoły. Syn ma teraz niemowlaka. Starszym wnukiem zajmowałam się od urodzenia. Młodszego choćby nie wzięłam na ręce. Nikt nie pytał, nie dzwonił, nie interesował się, czy dam radę. A ja potrzebowałam pomocy. Dzwoniłam, prosiłam: zrób zakupy, pomóż posprzątać. Zawsze ta sama odpowiedź: “nie teraz”, “jesteśmy zajęci”, “musimy ogarnąć swoje sprawy”.

Widywaliśmy się tylko na święta. Resztę czasu ciągnęłam gospodarstwo sama. Aż pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam wstać. Leżałam na zimnej podłodze, aż sąsiadka mnie znalazła. Wezwała pogotowie. W szpitalu spędziłam pięć dni. Ani syn, ani córka nie przyjechali. “Praca, obowiązki” — tłumaczyli. Gdy prosiłam, by mnie zabrali do domu, Kasia zaproponowała taksówkę. Wtedy zrozumiałam: koniec.

Po wyjściu ze szpitala poszłam do pomocy społecznej. Spytałam o domy spokojnej starości, ceny, formalności. Nie zamierzam umierać samotnie w pustym mieszkaniu, gdzie nikt na mnie nie czeka.

Gdy dzieci w końcu zajrzały, rzuciłam ostro: jeżeli nie zaczniecie pomagać, sprzedam mieszkania, działkę i wyjadę. Starczy na kilka lat w przyzwoitym miejscu, z opieką i godnością. A wy? Radźcie sobie sami.

“Czy ty nas szantażujesz?!” — warknęła Kasia. “Mamy kredyty, dzieci, rachunki, a ty myślisz tylko o sobie!”

Tak, myślę. Bo nikt inny o mnie nie myśli. Nie prosiłam o wiele. Chciałam trochę troski. Dałam wam wszystko. A teraz nie mogę choćby liczyć, iż ktoś poda mi zupę albo pomoże pościelić łóżko. I przestańcie opowiadać o “zajętości”. My też byliśmy zajęci, ale zawsze znajdowaliśmy dla was czas.

Córka się obraziła. Syn wyszedł bez słowa. Minął tydzień — cisza. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo w tej ciszy jest cała prawda. Nie potrzebują mnie. Potrzebują mojego mieszkania. A jeżeli nie — to znaczy, iż nic.

Nie wiem, co będzie dalej. Może rzeczywiście wyjadę. Może znajdę miejsce, gdzie na starość ktoś nazwie mnie po imieniu, a nie “ciężarem”. Tylko teraz już wiem na pewno: bycie matką nie gwarantuje, iż dzieci będą przy tobie. Zwłaszcza gdy stajesz się “niewygodna”.

Idź do oryginalnego materiału