Moje dzieci o mnie nie pamiętają. Dałam im ultimatum: albo zaczną pomagać, albo sprzedam wszystko i wyprowadzę się do domu spokojnej starości.
Jestem zmęczona. Do tego stopnia, iż ręce mi drżą, w piersiach czuję ból, a noce spędzam bez snu. Moje dorosłe dzieci zachowują się, jakbym już nie istniała. Oddałam im wszystko — duszę, młodość, zdrowie, miłość. A oni choćby nie zapytają, jak się czuję. Powiedziałam im wprost: albo weźmiecie odpowiedzialność za swoją matkę, albo sprzedam cały dobytek i zamieszkam w prywatnym domu opieki. Będę miała własny pokój, opiekę, spokój — i zero rozczarowań.
Z mężem żyliśmy wyłącznie dla dzieci. Dla syna i córki byłeśmy gotowi na wszystko. Oszczędzaliśmy na podstawowych rzeczach, byle tylko oni mieli to, co najlepsze. Drogie korepetycje, prestiżowe uczelnie, wyjazdy, nowoczesny sprzęt — wszystko to kupiliśmy własnymi siłami. Myślałam, iż jesteśmy idealną rodziną. Może zbyt ich rozpieszczaliśmy? Ale jak można inaczej, gdy kocha się dzieci ponad życie?
Gdy Weronika wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój mąż nagle odszedł. Po prostu nie obudził się pewnego ranka. Jego śmierć złamała mnie, do dziś nie otrząsnęłam się po tym ciosie. Ale starałam się trzymać — córka spodziewała się dziecka, potrzebowała mojego wsparcia. Oddałam jej mieszkanie po moich rodzicach. A gdy syn, Krzysztof, się ożenił, przekazałam mu kawalerkę po teściowej — w samym centrum Krakowa. Mieli dach nad głową, ale nie spieszyłam się z darowizną. Chciałam zobaczyć, jak się zachowają.
Pracowałam do siedemdziesiątego czwartego roku życia — dłużej niż wielu młodszych. Choć mogłam przejść na emeryturę znacznie wcześniej. Ale ciągle coś nas powstrzymywało: wnuki, wydatki dzieci, ich remonty. Aż w końcu padłam. Przestałam sobie radzić. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ręce trzęsą się bez powodu. A pomoc? Żadnej.
Wnuk od Weroniki poszedł do szkoły. Syn ma niemowlę. Starszym wnukiem opiekowałam się niemal od urodzenia. Ale młodszego choćby nie wzięłam na ręce. Nikt nie zadzwonił, nie zapytał, czy potrzebuję wsparcia. A ja potrzebowałam. Dzwoniłam do dzieci, prosiłam: zróbcie zakupy, pomóżcie w domu. Zawsze ta sama odpowiedź — “jesteśmy zajęci”, “nie teraz”, “mamy swoje sprawy”.
Spotykaliśmy się tylko na święta. Resztę czasu ciągnęłam gospodarstwo sama. Aż pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam wstać. Leżałam na zimnej podłodze, dopóki sąsiadka mnie nie znalazła. Wezwała pogotowie. W szpitalu spędziłam pięć dni. Ani syn, ani córka nie przyjechali. Stwierdzili, iż mają pracę. Gdy prosiłam, żeby mnie zabrali do domu, Weronika zasugerowała taksówkę. Wtedy zrozumiałam — koniec.
Po wyjściu ze szpitala od razu poszłam do opieki społecznej. Spytałam o dobre domy opieki, koszty, formalności. Nie zamierzam spędzać reszty życia w samotności, tam, gdzie nikt na mnie nie czeka.
Gdy dzieci w końcu zawitały, powiedziałam: jeżeli nie zaczniecie pomagać, sprzedam oba mieszkania, działkę rekreacyjną i się wyprowadzę. Pieniędzy starczy na kilka lat godziwego życia z opieką i wygodami. A wy sobie radźcie sami.
— Szantażujesz nas? — wybuchnęła Weronika. — Mamy kredyty, dzieci, długi, a ty myślisz tylko o sobie?!
Tak, myślę. Bo nikt inny o mnie nie myśli. Bo nie prosiłam o wiele. Chciałam tylko odrobiny troski. Dałam wam wszystko. A teraz nie mogę choćby doczekać się, by ktoś przyszedł, nalał zupy albo pomógł posłać łóżko. I nie mówcie mi o braku czasu. My też byliśmy zajęci, ale zawsze znajdowaliśmy go dla was.
Córka obraziła się. Syn wyszedł bez słowa. Minął tydzień — cisza. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo w tej ciszy jest cała prawda. Nie potrzebują mnie. Potrzebują mojego majątku. A jeżeli nie — no to trudno.
Nie wiem, co będzie dalej. Może naprawdę się wyprowadzę. Może znajdę miejsce, gdzie na starość ktoś zwróci się do mnie po imieniu, a nie “starucha”. Teraz już wiem na pewno: bycie matką nie gwarantuje, iż dzieci będą przy tobie. Zwłaszcza gdy staniesz się dla nich “niewygodna”.