Miłość od Kuchni

newsempire24.com 2 tygodni temu

Gorący posiłek z miłości

Witold i Zofia właśnie wrócili z supermarketu. Obładowani zakupami, wnieśli torby do kuchni i zaczęli je rozpakowywać. Witold, zajęty pracą, nagle odwrócił się do Zofii i z lekkim uśmiechem powiedział:

— Zosiu, idź odpocznij. A ja przygotuję coś wyjątkowego… Moje specjalne danie. Gulasz!

— Ty umiesz robić gulasz? — Zofia zamarła, otwierając usta ze zdziwienia.

— No tak, a co w tym dziwnego? — szczerze się zdziwił.

— Nie… Po prostu… — Zofia nagle zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się. Bezgłośnie, ale ciężko, jakby przez brzegi przebiła się cała powódź uczuć.

Witold zmieszany podszedł bliżej, usiadł obok.

— Zosia, co się stało?

Nie od razu znalazła słowa, ale w końcu, ocierając łzy, wyjąkała:

— Nikt… przez wszystkie ostatnie lata… nie ugotował dla mnie gulaszu. Aniż raz. Mama kiedyś, dawno temu… A potem tylko ja sama, zawsze dla kogoś. A on… Krzysztof… tylko jadł, pił, bawił się… A ja ciągle dźwigałam…

Witold spuścił wzrok. Wiedział, iż Zofia niedawno się rozstała. I wiedział, jak jest jej ciężko.

Rozwód z Krzysztofem był nieunikniony. Wpadł w ciąg alkoholowy tuż przed rodzinnym wyjazdem, nie pojawił się na dworcu, gdzie czekali żona i syn. Wtedy Zofia zrozumiała: koniec. Dość. Nie da się już dłużej znosić.

Najpierw przyszła ulga. Noc bez trzaskania drzwiami i pijackich rozmów w kuchni. Bez hałasu lodówki o trzeciej nad ranem. Bez śmierdzących alkoholem kumpli. Cisza i wolność. Ale po pół roku ta cisza stała się dzwoniąca. Dusiła.

Tak, Zofia miała syna Jacka, miała pracę, miała wierne przyjaciółki. Ale nie miała najważniejszego — ramienia obok. Uczucia. Ciepła.

W poszukiwaniu wyjścia zwróciła się do brata Marka:

— Może znasz kogoś porządnego?… Żeby bez imprez i nie wchodził w duszę brudnymi butami.

Marek się ucieszył:

— Jest jeden. Witold. Prosty, ale solidny. Nie przystojniak, ale człowiek dobry. Uwierz, złego bym ci nie polecił.

Na pierwszym spotkaniu Witold wydał się Zofii zbyt zwyczajny. Chudy, wysoki, z rysami twarzy dalekimi od magazynowych idea. Niepokaźny, ale… oczy miał życzliwe. Prawdziwe.

«Z czasem się przyzwyczai», pomyślała i postanowiła spróbować. Gorzej już nie będzie.

Pierwsze randki były powściągliwe, choćby trochę niezręczne. A potem Witold nagle zniknął. Na tydzień. Zofia uznała, iż nie spodobała mu się. Zawstydziła się, choćby się obraziła. A on pojawił się niespodziewanie — z tortem, z kwiatami.

— Wysłali mnie w delegację. Przepraszam, iż nie uprzedziłem.

Od tego czasu zaczęli widywać się częściej. Spacerowali, rozmawiali. Jacka Zofia jeszcze chowała — bała się spłoszyć coś, co dopiero zaczynało się rozgrzewać w środku.

Pewnego dnia spotkali się pod sklepem. Zakupy, na złość, były ciężkie. Witold machnął ręką:

— Jestem samochodem. Wrzucimy do bagażnika.

— Samochód? A ja nie wiedziałam…

Gdy pakowali torby, podszedł do nich Krzysztof. Pijany, jak zawsze. Z wykrzywioną twarzą. Spojrzał na Witolda — i od razu zaczął szyderstwa:

— No proszę! Znalazła sobie faceta, co? A ja, między nami mówiąc, chcę widywać się z synem!

— Były? — szepnął Witold.

— Tak… — westchnęła Zofia.

— Idź, Krzysiu — cicho powiedziała. — Nie dzisiaj.

— O, przestraszyła się! A ty, frajerze, uważaj! — rzucił Krzysztof, zataczając się, i odszedł.

Witold się powstrzymał. Dla Zofii.

W domu Zofia w milczeniu rozpakowywała zakupy. Potem usiadła na taborecie i objęła się za ramiona.

— Zawstydziłaś się? — cicho spytał.

— Tak…

— Kochasz go jeszcze?

— Nie. Już dawno pogrzebałam te uczucia. Zostały tylko pretensje.

— To wszystko przed nami. Odpocznij, ja zrobię gulasz.

— Naprawdę umiesz? — znów się zdziwiła.

— Oczywiście.

I znów — łzy. Ze zmęczenia. Z tego, iż wreszcie jest ktoś, kto nie żąda, nie wykorzystuje, nie niszczy, ale po prostu chce dla niej ugotować…

Witold krzątał się w kuchni. A Zofia cicho zasnęła w pokoju. Podszedł, poprawił jej koc, zasunął zasłony. Zatrzymał się na chwilę — i pogładził ją po włosach. Jak po świętości.

Nagle — dźwięk w zamku.

«Syn?…» — pomyślał.

Ale do drzwi wszedł Krzysztof.

Po chwili znów stał na klatce, trzasnąwszy drzwiami.

— Spróbuj tylko wrócić! — rzucił Witold. I wrócił do kuchni. Sprawdzić ziemniaki.

Po pół godzinie Zofia wyszła, przeciągając się. Uśmiechnęła się.

— Ktoś przychodził?

— Chyba ci się przyśniło — łagodnie powiedział.

A sam pomyślał: «Teraz będę ją chronić. Zawsze».

Tego wieczoru Zofia powiedziała:

— Chcę, żebyś poznał Jacka. I… jutro wymienię zamki.

Miesiąc później wzięli ślub. Marek był szczęśliwy. Często powtarzał Jasiowi:

— Masz teraz tatę. Prawdziwego. Dbaj o niego.

A chłopiec przytakiwał.

A Witold wieczorem znów gotował gulasz. I nie mógł uwierzyć, iż tak po prostu zaczyna się prawdziwe szczęście. Prawdziwe — z miłości, z życzliwości… i ze zwykłego gulaszu.

Idź do oryginalnego materiału