Praga, Warszawa.
Marek Kowalski, właściciel połowy luksusowych nieruchomości w mieście, zatrzymał się przed odrapanym budynkiem, który wyglądał jak relikt minionej epoki.
Przybył, aby zwolnić sprzątaczkę, która ośmieliła się odrzucić jego zaloty.
Ale gdy drzwi się otworzyły, nie stanęła przed nim Katarzyna.
Było to troje przerażonych dzieci, patrzących na niego jak na ucieleśnienie śmierci.
Proszę pana, nie zabieraj nam mamy szepnęła najmłodsza, oplatając jego nogę drżącymi rączkami.
Za nimi, w dwupokojowym mieszkaniu przesiąkniętym wilgocią i rozpaczą, Marek ujrzał coś, co sparaliżowało go na miejscu.
Katarzyna, kobieta, która czyściła jego marmury za 20 000 złotych za metr kwadratowy, spała na podłodze, na cienkim materacu, wyczerpana, wciąż w uniformie do sprzątania. Wokół niej leżały niezapłacone rachunki i lekarstwa, na które nie mogła sobie pozwolić. Na ścianie wisiało zdjęcie Katarzyna w białej sukni, promienna, obok mężczyzny w mundurze Wojska Polskiego. Jej mąż, który zginął w Afganistanie, ratując szkołę przed zamachem. Wdowa, którą on, z butą bogacza, próbował uwieść. Dzieci, które miały stracić jedyne, co im zostało matkę.
Warszawa lśniła we wrześniowym słońcu jak niezrealizowana obietnica.
Z okna swojego apartamentu na Saskiej Kępie Marek Kowalski patrzył na miasto, które w dużej części należało do niego.
W wieku 38 lat przekształcił ojcowską spuściznę w imperium nieruchomości, rozciągające się od Warszawy po Gdańsk, od Krakowa po Poznań. Historyczne pałace zamienione w luksusowe hotele, zgentryfikowane dzielnice, życie wykorzenione, by zrobić miejsce dla postępu, który miał jego twarz.
Mierzył sukces w metrach kwadratowych, a wartość ludzi w tym, co mogli mu dać.
Jego małżeństwo z Magdą było transakcją biznesową udającą romans.
Ona wniosła nazwisko i kontakty, on kapitał i ambicję.
Rozwód dwa lata później był równie wyrachowany.
Ona dostała willę w Konstancinie, on wszystko inne.
Katarzyna Nowak pojawiła się w jego życiu pół roku wcześniej. Zatrudniona przez agencję do sprzątania jego apartamentu trzy razy w tygodniu. Trzydziestodwuletnia, z czarnymi włosami spiętymi w surowy kok, brązowymi oczami, które nigdy nie opuszczały wzroku przed nim, jak robili to inni pracownicy.
Coś w niej go irytowało i fascynowało jednocześnie.
Może sposób, w którym myła podłogi za 400 000 zł z taką samą starannością, jakby to była posadzka w kościele. Albo to, iż jego bogactwo w ogóle jej nie imponowało.
Zainteresowanie przerodziło się w obsesję.
Marek nie był przyzwyczajony do tego, iż czegoś nie mógł dostać od razu.
Zaczął od drobnych gestów drogich prezentów pozostawianych przypadkiem, coraz bardziej otwartych komplementów, zaproszeń na kolację pod pretekstem nadgodzin.
Katarzyna odmawiała z uprzejmą stanowczością, która doprowadzała go do szału.
Poprzedniej nocy przekroczył granicę.
Zastał ją klęczącą w łazience z carrarskiego marmuru. Coś w tej scenie obudziło w nim zwierzę.
Położył dłoń na jej ramieniu, podniósł ją, przycisnął do ściany.
Słowa, które wyszeptał, były dosadne, wulgarne propozycja, której żadna sprzątaczka na jej miejscu nie powinna odmówić.
Ale Katarzyna odmówiła. Co gorsza, spojrzała na niego z obrzydzeniem, jakiego nikt mu nie okazywał od lat, i powiedziała, iż woli umrzeć z głodu, niż stać się jego Potem wyszła, pozostawiając go z gniewem, który zastąpił podniecenie.
Nikt nie odmawiał Markowi Kowalskiemu.
NIKT.
Spędził noc, pijąc whisky za 5000 zł za butelkę i planując zemstę.
Nie tylko ją zwolni zniszczy ją, sprawi, iż nikt w Warszawie jej nie zatrudni, doprowadzi do tego, iż będzie żebrać. A wtedy, gdy będzie wystarczająco zdesperowana, ponownie złoży swoją ofertę. I tym razem ją przyjmie, bo głód łamie każdego.
Adres z akt osobowych zaprowadził go na Pragę dzielnicę, którą Marek znał tylko jako teren przyszłych inwestycji.
Bloki z lat 60., przypominające blizny na miejskim krajobrazie, graffiti na odpadającym tynku, zapach biedy, który wsiąkał w ubrania.
Zaparkował swojego Bentleya (błąd, gdyby tylko wiedział) i wszedł do klatki śmierdzącej moczem i zmarnowanymi marzeniami.
Piętro czwarte, mieszkanie 23.
Drzwi w wyblakłej zieleni, która kiedyś musiała być radosna.
Zapukał z siłą kogoś, przyzwyczajonego, iż drzwi otwierają się na jego rozkaz.
Ale to nie Katarzyna otworzyła.
Trójka dzieci wpatrywała się w niego oczami zbyt dużymi jak na ich wychudzone twarze.
Najstarsza, może dwunastoletnia, ochronnym gestem objęła ramionami młodszych ośmioletniego chłopca i pięcioletnią dziewczynkę.
Mieli na sobie czyste, ale połatane ubrania. W ich spojrzeniu było coś, co Marek rozpoznał, ale nie mógł od razu nazwać.
Widział to samo w oczach dzieci z wiosek, które wysiedlał pod luksusowe rezydencje.
To był strach. Czysty, destylowany lęk tych, którzy wiedzą, iż świat dorosłych może w jednej chwili zniszczyć wszystko.
Najmłodsza odezwała się pierwsza. Jej głos, cichy jak szelest, przebił pancerz obojętności, który Marek budował przez lata bezwzględnych interesów.
Proszę pana, nie zabieraj mamy
Jej małe dłonie uczepiły się jego nogi, jakby desperacja dziecka mogła powstrzymać lawinę.
Mieszkanie za nimi opowiadało historię, której Marek nie chciał czytać.
Dwa pokoje, meble wyglądające jak znalezione na śmietniku, pleśń w rogach, której nie dało się usunąć żadnym sprzątaniem.
A na środku pokoju, który służył również za sypialnię, Katarzyna spała na cienkim materacu, wciąż w uniformie, z twarzą naznaczoną zmęczeniem wykraczającym poza fizyczne.
Wokół niej, niczym strażnicy z papieru, leżały niezapłacone rachunki prąd, gaz, czynsz, lekarstwa. Vialki i tabletki, które Marek rozpoznał, bo jego matka zaży