Przez luty mróz trzymał ostro, temperatura spadała często poniżej minus dwudziestu stopni, śnieg też walił z góry bez końca i Wisłok na całej długości od Lisiej Góry do starego cmentarza zamienił się w kilometrowe lodowisko. Mieszkańcy Drabinianki przechodzili rzekę po lodzie na wysokości Olszynek, by w ciągu paru minut znaleźć się w centrum miasta.
Chłopaki z ulicy Szpitalnej: Józek, Rysiek i Adam oraz wielu innych im podobnych z miasta i ze wsi codziennie ścigali się na łyżwach na rzece, aż do zupełnego zmierzchu, zapuszczając się do krypy Staszka Nitki, która zasypana śniegiem, kotwiczyła na brzegu. Nitka większość dnia spędzał w swojej budzie, pichcąc coś do jedzenia i wypicia na żeliwnej kozie, której rura, wystająca ponad kryty papą dach, dymiła jak bieszczadzka dymarka, informując wszystkich, iż krypiarz jest na posterunku.
W marcu nastąpiło jednak załamanie tej syberyjskiej pogody, dała o sobie znać nieśmiało wiosna, powiał halny, i po kilku dniach plusowych temperatur lód zaczął pękać i rzeka z hukiem ruszyła. Skończyły się ścieżki na skróty do Rzeszowa dla mieszkańców Drabinianki, urwała się też jazda na łyżwach po lodowej tafli Wisłoka dla dzieciarni ze wsi i z miasta, również dla kumpli z ulicy Szpitalnej. Ślizgając się od tygodni na rzece, odzwyczaili się od chodzenia na lodowisko Sokoła, obok teatru w śródmieściu, a zresztą dodatnie temperatury także tamtemu torwarowi dały radę i też nie nadawał się już do jeżdżenia.
Któregoś kolejnego dnia odwilży postanowili w trójkę wybrać się nad Wisłok, aby popatrzeć na niesione z prądem duże płyty kry. Spotkali się w południe, na rogu ulic Długosza i Szopena, i ruszyli w kierunku rzeki. Trzech kumpli, z tej samej, czwartej klasy, szkoły numer 8 przy ulicy Bernardyńskiej w Rzeszowie. Po minięciu ostatniego domu Adam wyciągnął paczkę Dukatów. – Zajaramy? – zapytał. – Wzięli po całym, Adam podał ogień.
– Skąd masz takie drogie fajki? – zawołał Józek, najniższy z nich, ubrany w brązową sztruksową kurtkę, wełnianą czapkę na uszy, farmerki i zimowe buty z cholewkami z nieprzemakalnego ortalionu.
– Podprowadziłem bratu!– zachichotał Adam i zaciągnął się jak stary palacz. Dostał ataku kaszlu, Rysiek zamachnął się i walnął go otwartą ręką w plecy. Był najwyższy z nich i chyba najsilniejszy. Także najlepiej jeździł na łyżwach.
Ulica skończyła się i wyszli na nadrzeczne błonie, w większości pokryte mokrym śniegiem. Wzdłuż brzegu wznosiły się na kilkadziesiąt centymetrów w górę spiętrzone kawały kry, które wezbrana rzeka wyrzuciła na brzeg. Adam, ubrany w granatowe spodnie dresowe, czarną ocieplaną bluzę na zamek błyskawiczny, wełniany kaszkiet i skórzane trzewiki, podbiegł do lodowych płyt, leżących jedna na drugiej i zaczął na nich balansować, jak na huśtawce. Rzeka niosła dziesiątki i setki podobnych zamarzniętych tafli.
– Adam, co robisz?! Uważaj, bo wpadniesz do wody! – zawołał histerycznie Józek, przestraszony jego wyczynami.
Ledwo skończył to mówić, gdy kawały lodu, na których kołysał się Adam, zaczęły zsuwać się w kierunku wody. Próbował przeskoczyć na wystające z rzeki kamienie, ale nie zdążył i znalazł się po szyję w lodowatej breji. Machał rękami, próbując uchwycić się kry leżącej na brzegu, ale nurt zaczął go znosić w dół.
Rysiek i Józek, jego najlepsi kumple, stanęli w miejscu jak śnieżne bałwany, a potem zaczęli biec w kierunku ulicy Długosza. Zwiewali tak szybko, jakby goniły ich dzikie, bezpańskie psy.
Adam walczył ze spychającym go w dół rzeki prądem, jego głowa przez cały czas unosiła się nad powierzchnią wody. Czasem łapał pod nogami grunt i wtedy próbował dostać się do brzegu, ale za chwilę znowu tracił równowagę i usiłował płynąć, machając rozpaczliwie rękami.
Rysiek i Józek, przerażeni tym, co dzieje się z ich przyjacielem, iż mogą być oskarżeni o to, iż to przez nich Adam wpadł do rzeki, bo razem poszli nad Wisłok, gdzie nie wolno było im o tej porze roku zaglądać; ojcowie, gdy się dowiedzą, co się stało, spuszczą im ostre lanie, jak szaleni pędzili w kierunku ulicy Szopena, uciekali, aby zapomnieć o tym, co dzieje się z ich kolegą. Nagle zatrzymali się, odwrócili i spojrzeli na rzekę. Głowa Adama wystawała nad powierzchnią wody i kry, ale ruchy jego rąk były coraz wolniejsze. Spojrzeli na siebie i wtedy Józek krzyknął tylko jedno słowo: – Wracamy! – i ruszył pędem z powrotem. Rysiek puścił się za nim.
W kilka sekund byli przy Adamie, który wciąż ruszał rękami, próbując dostać się do brzegu. – Trzymaj mnie za nogi! Szybko!– zawołał Józek. – Położył się na brzuchu i zaczął pełznąć w kierunku Adama. Rysiek, nie bacząc na to, iż zamoczy spodnie, uklęknął i złapał go za buty. Brakowało pół metra, aby uchronić Adama od najgorszego. Wysunął się jeszcze bardziej. Już tylko jedna ręka Adama była nad wodą. – Jeszcze kawałeczek! – zawołał do Ryśka. – Mam go! – Szarpnął mocno i głowa Adama wynurzyła się z nurtu. Chwycił za kołnierz jego kurtki i przyciągnął do siebie. Rysiek z całych sił obejmował go za nogi.
Adam oddychał, był przytomny, ale kompletnie przemoczony. Wspólnymi siłami wytaszczyli go na brzeg, postawili na nogi, wzięli za ręce i ruszyli pędem w stronę miasta, przebiegli ulicę Szopena, obok szpitalnego prosektorium, do sąsiedniej kamienicy, gdzie na parterze Adam mieszkał z ojcem i starszym bratem. Przechodnie oglądali się za nimi, widząc, iż jeden z nich zostawia za sobą mokre ślady wody cieknącej z jego ubrania.
Rysiek zapukał mocno do drzwi. – Co tam? Pali się? – odezwał się męski głos. Ojciec Adama był w środku. – To my się zwijamy – powiedział szeptem Józek. – Do zobaczenia jutro w budzie, pamiętaj, nas nie było z tobą! – Józek jeszcze zniżył głos. – Chodź! – ponaglał go Rysiek.
Wychodząc, usłyszeli wrzask starego, gdy tamten otworzył drzwi i zobaczył, w jak opłakanym stanie znajduje się jego syn, potem głuchy odgłos uderzeń i krzyk kumpla.
Adam wyszedł z przygody z Wisłokiem bez szwanku, choćby nie złapał kataru. Następnego dnia zjawił się w szkole, co prawda z podbitym okiem, ale to nie z powodu nieplanowanej kąpieli w marcowym Wisłoku, ale po spotkaniu z jego starym, który znany był z tego, iż miał rękę boksera.
Około trzydziestu lat później, Adam, kolorowa postać rzeszowskiego środowiska literackiego, autor m. in. poczytnych bajek dla najmłodszych o przygodach osła Teofila oraz baśni o maleńkich Wiercidrylach i skradzionej radości, w jakichś nieznanych bliżej okolicznościach, ponownie znalazł się w rzece. Też była wiosna, kwiecień, nie tak lodowata woda, jak wtedy w marcu, a i jego umiejętności pływackie nie należały do przeciętnych: często kąpał się w Wisłoku i przepłynąć rzekę w poprzek tam i z powrotem bez wynurzenia, należało do jego głównych popisówek przed chłopakami z Rynku.
Tym razem jednak coś poszło nie tak, panowała już głęboka noc, w pobliżu nie było żywego ducha, nie licząc pary, która zajęta sobą, nie od razu zauważyła faceta, mówiącego coś do siebie i wchodzącego w ubraniu do rzeki. Gdy się zorientowali, iż to nie jest zwykła kąpiel, było już chyba za późno. Głowa mężczyzny coraz rzadziej wystawała nad wodą, a po chwili całkowicie zniknęła, jakby postanowił schować się na dłużej przed nimi, bo zbiegli po skarpie i krzyczeli, by się nie wygłupiał i wracał na brzeg.
Rano strażacy wyłowili Adama w okolicach mostu lwowskiego, niedaleko od miejsca, gdzie Rysiek i Józek wyciągnęli go z Wisłoka wtedy, gdy wszyscy trzej chodzili do podstawówki nr 8 przy ulicy Bernardyńskiej. Ludzie, którzy go znali i słyszeli wcześniej o tej jego pierwszej, nieplanowanej wiosennej kąpieli, zastanawiali się, czy to możliwe, aby rzeka po latach upomniała się o Adama. Myślę, iż to za daleko posunięte przypuszczenie, przecież mówi się też, iż nic dwa razy się nie zdarza, ale czy w tym przypadku nie mogło jednak być inaczej?
W Rzeszowie, wśród osób piszących, którzy Adama dobrze znali, krąży też inna wersja jego nieoczekiwanego odejścia na ,,drugą” stronę. Podobno w tamtym okresie Grucha, taką miał też ksywę, nosił w aktówce, z którą się nigdy nie rozstawał, rękopis książki dla dorosłych pt. ,,Bunt marionetek”. Miała być to powieść demaskująca polską rzeczywistość lat osiemdziesiątych. Tekstu nigdy nie znaleziono, ale niektórzy twierdzili, iż mieszkanie Adama, zaraz po jego nagłej śmierci, zostało przeszukane przez ówczesne służby.
Czy było tak naprawdę, czy ta książka istniała w rękopisie, nie da się tego już ustalić po upływie 40 lat. Wielu świadków tamtych czasów już nie szlifuje rzeszowskich bruków, a dostępne publicznie aktywa dotyczące Gruchy są puste. Natomiast to, iż Adam znakomicie operował językiem polskim i było go stać na napisanie ,,Buntu marionetek”, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Edward Bolec
Edward Bolec – redaktor ,,Białego Orła”, autor 3 zbiorów opowiadań: ,,Bieg po schodach”, ,,Odyseusz w poczekalni” i ,,Facet z nocy”, a także zbioru wierszy ,,Dedykacje”. Członek rzeszowskiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.