„Tylko jesz i nic nie robisz” — wtedy w milczeniu spakowałam się i sprzedałam dom, w którym mieszkali.
Te słowa uderzyły jak bat. Rozległy się w ciszy naszego skromnego obiadu, jak kamień rzucony w spokojną wodę, rozchodząc się falami po talerzach z kotletami i rozgotowaną marchewką. Mój widelec zawisł w powietrzu.
— Je za trzech i palcem nie kiwnie! Nie jestem jej służącą — niech sama sprząta, zanim ją wyrzucę! — warknęła synowa Kasia.
Mój syn Bartek jadł dalej, nie podnosząc głowy. Ani słowa w mojej obronie, żadnego protestu, choćby spojrzenia w moją stronę. Jego milczenie krzyczało głośniej niż jej słowa. Wnuczek patrzył zdezorientowany — za mały, by zrozumieć, ale wystarczająco duży, by poczuć ciężar dorosłego gniewu.
Przełknęłam kęs w milczeniu, odłożyłam widelec obok talerza. Nie płakałam, nie tłumaczyłam się. Nie przypomniałam, jak artretyzm w dłoniach utrudnia mycie podłogi, jak ból pleców nie pozwala się schylać. Nie powiedziałam, iż gotuję, gdy mogę, składam pranie, gdy palce mnie słuchają. Po prostu zaczęłam zbierać naczynia.
Później leżałam w pokoju podobnym do schowka — wąskie łóżko, brak szafy, okno za wysoko. Sufitowy wiatrak terkotał przy każdym obrocie. Z salonu dobiegał ich śmiech, brzęk szklanek, telewizor.
Nie płakałam, ale coś zimnego osiadło mi w piersi. Nie przez samo upokorzenie — przez lata powolnego ścierania. Byłam ścierana od dawna, a tego dnia tylko dokończono rysunek.
Przypomniałam sobie lata, gdy mąż chorował — umierał powoli, w bólu. Prałam jego ubrania, karmiłam łyżeczką, trzymałam dom w ryzach dzięki gazetowym kuponom. Pamiętałam Bartka jako chłopca — jak pracowałam na dwie zmiany w pralni, kupując mu szkolne przybory, jak przyszywałam guziki do mundurka nocami.
A teraz stałam się zbędnym ustem.
Rano nie wyszłam — byłoby zbyt łatwo. Zaparzyłam kawę, poskładałam pranie, przyszyłam guzik na kurtce wnuka. Ale milczałam.
Po dwóch dniach wyjechali na weekend — „rodzinny wypoczynek”, mnie nie zaprosili. Kasia coś mówiła o „potrzebie bycia sam na sam”. Bartek znów unikał mojego wzroku.
Wtedy spakowałam jedną walizkę, dokumenty, różaniec i notes w skórzanej oprawie. Nie zostawiłam listu — tylko klucze na kuchennym stole, obok złożonego ręcznika.
Jechałam autobusem przez całe miasto. Dom seniora był tani, ale czysty, bez zapachu desperacji. Pielęgniarka podała mi formularz, nie pytając o powód. Uśmiechałam się, mówiłam coś o „spokoju”, ale w środku było pusto.
Siedząc na wąskim łóżku w pokoju pachnącym chlorem, patrzyłam przez okno na cień drzewa. Po raz pierwszy pomyślałam: czy naprawdę jestem ciężarem? Czy jestem tylko „tą, co je za trzech”?
Ale rano coś się poruszyło — cichy głos, którego dawno nie słyszałam: „A jeżeli się mylą?”
Zaparzyłam herbatę po swojemu, otuliłam się własnoręcznie zrobionym kocem i wybrałam numer:
— Henryku Andrzeju — mój głos lekko drżał. To był stary przyjaciel męża, nasz dawny prawnik. — Pamięta pan dokumenty na dom?
Chwila ciszy, potem:
— Pamiętam każdy szczegół.
Trzy dni później siedziałam w jego gabinecie — te same zakurzone książki, zapach skóry i starego papieru. Wyjął teczkę i otworzył przede mną.
— Powinnaś dostać kopię — powiedział.
Było tam wszystko: moje nazwisko, adres, podpis męża. Dom, z którego chcieli mnie wyrzucić, należał do mnie — całkowicie, legalnie, od 1994 roku.
— Nikomu nie mówiłam — szepnęłam.
Henryk Andrzej uśmiechnął się łagodnie:
— Może już czas?
Mąż przyszedł na tydzień przed diagnozą, powiedział, iż nie chce, żebym została bez dachu nad głową.
Cytując: „Ona budowała tę rodzinę — nie powinna prosić o pozwolenie na życie we własnym domu”.
Łzy napłynęły mi do oczu. choćby umierając, myślał o mnie — nie sentymentalnie, ale praktycznie, prawnie, chroniąc mnie.
— Chcę sprzedać — powiedziałam stanowczo.
— Załatwię to dyskretnie — kiwnął głową.
— Niech dowiedzą się z pisma, nie ode mnie.
Tej nocy wróciłam do domu seniora z ciastkami dla personelu i bukietem dla Heleny z sąsiedniego pokoju. Piliśmy herbatę w ciszy, a potem znów otworzyłam teczkę, czytając każdy wiersz.
Mąż podpisał z miłości. Ja podpiszę — ze świadomością. I wtedy zrozumieją: nie jestem tylko „tą, co je za trzech”.
Pół roku później Henryk Andrzej zadzwonił:
— Gotowe. Pieniądze są, dom należy do nowych właścicieli.
Do niedzieli Bartek dzwonił bez przerwy. W końcu odpisałam wiadomością: „Transakcja legalna. Dom był mój. Po prostu zabrałam jedzenie, za które kiedyś płaciłam sama”.
Potem zadzwoniła Kasia:
— Zła stara baba! Sprzedałaś nasz dom!
— Nie — spokojnie odpowiedziałam. — Mój dom. Wy tylko w nim mieszkaliście za darmo, tak jak ja was karmiłam.
Następnego dnia dzwonił Bartek:
— Mamo, stracimy wszystko… Nie mamy gdzie iść… Kasia płacze… Zepsułem to, powinienem był ją powstrzymać…
— Nic wam nie zabieram — powiedziałam. — Po prostu odczytuję to, o czym myśleliście, iż zapomniałam.
— Czy można to naprawić?
— Bartku, dawałam wszystko, nie licząc. Ale gdy twoja żona otworzyła usta, a ty milczałeś — coś się zmieniło. Nie potrzebuję waszych pieniędzy, choćby przeprosin. Chcę tylko spokoju.
Za pieniądze ze sprzedaży domu kupiłam starą kamienicę na przedmieściach — cztery mieszkania, odp