Mieszkanie
Gdy Justyna z mężem wprowadzili się do bloku, na parterze od dawna mieszkała już para emerytów. Helena Stanisławowa i Witold Janowicz zawsze chodzili razem – do sklepu, do przychodni, na spacer. Trzymali się pod rękę, podpierali nawzajem. Rzadko widywano ich osobno.
Pewnego dnia Justyna z Tomaszem wracali z imienin. Przed klatką stała karetka, a z drzwi wynoszono kogoś na noszach. Za nimi dreptał dziadek Witold, ledwie nadążając.
Wszyscy nazywali go dziadkiem Witoldem, ale do jego żony zwracano się wyłącznie po imieniu i imieniu ojca. Staruszek był siwy jak gołąb, choćby zarost na pomarszczonej twarzy miał biały. Zapadnięte powieki niemal zasłaniały blade, szkliste oczy. Wyglądał na zagubionego i przestraszonego.
— Co się stało? — zapytał podszedłszy Tomasz.
Dziadek tylko machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, iż sprawa jest beznadziejna, albo żeby dać mu spokój. Tomasz zwrócił się do jednego z sanitariuszy, który właśnie wkładał nosze z wiotką staruszką do karetki.
— A pan kim jest? — niechętnie zapytał mężczyzna.
— Sąsiadem. Martwię się — odparł Tomasz.
— Nie przeszkadzajcie, sąsiedzie. Martwcie się z daleka. — Nosze zniknęły w środku, sanitariusz wskoczył za nimi i zatrzasnął drzwi.
Dziadek Witold spróbował wejść do karetki.
— Dokąd? Lepiej zostań. Nic nie pomożesz żonie. Trafi na intensywną terapię, a pana tam nie wpuszczą. Tylko przeszkadzać będziesz. Sąsiedzie, odprowadźcie dziadka do domu i dopilnujcie go — powiedział sanitariusz i zatrzasnął drzwi od środka.
Karetka ruszyła z syreną, a dziadek Witold, Tomasz i Justyna długo wsłuchiwali się w jej dźwięk, aż zamilkł w oddali.
— Chodźmy do domu, dziadku. Nie lato przecież, zmarzniesz. Wyskoczyłeś w samej koszuli. Miał rację, w szpitalu będzie pod opieką — powiedział Tomasz.
Staruszek pozwolił się odprowadzić.
— Może wstąpimy do nas? Lżej, gdy ktoś jest obok — zaproponował Tomasz przed otwartymi na oścież drzwiami mieszkania na parterze.
— Dziękuję. Wrócę do siebie. Będę czekał na moją Helenkę — szepnął, pochylając głowę, i wszedł do swojego mieszkania.
— No, jak uważasz. jeżeli coś, mieszkamy na czwartym piętrze — przypomniał Tomasz.
Staruszek skinął głową i zamknął drzwi.
— Szkoda go, całe życie razem — westchnęła Justyna, wchodząc za mężem po schodach. — Trzeba powiadomić rodzinę, niech przyjadą, zaopiekują się nim.
— Nie ma nikogo — odparł Tomasz.
— Skąd wiesz? — zdziwiła się Justyna.
— Rozmawiałem z nim kiedyś. Brat zginął młodo. Jest jakiś siostrzeniec, ale czy starych potrzebuje? Dzieci oni z Heleną nie mieli. Więc jeżeli coś, zostanie zupełnie sam. A starzy sami długo nie żyją, jak łabędzie. Straci partnerkę, to i sam z żalu umrze.
— Ojej, nie wiedziałam, iż mój mąż taki romantyk. Jak łabędzie… — prychnęła Justyna.
Następnego dnia po kolacji Tomasz wybrał się odwiedzić dziadka.
— Idź, może potrzebuje pomocy. Żeby, nie daj Boże, nie zasmucił się na dobre — zgodziła się Justyna.
Tomasz zszedł na parter. Drzwi do mieszkania dziadka były uchylone. Wszedł pośpiesznie.
— Dziadku, żyjesz? — zawołał głośno w głąb mieszkania.
Z kuchni wyszedł dziadek Witold, przygarbiony, przybity.
— Przepraszam, wpadłem sprawdzić, jak się masz. Drzwi czemu otwarte?
— Zapomniałem — machnął ręką. — Wpadnij, herbaty się napijesz?
— Nie, właśnie jadłem. Ty jadłeś coś?
— Kęs nie przechodzi. Wciąż myślę, jak tam moja Helenka. — Ciężko opadł na wytarty taboret.
Tomasz wszedł do schludnych kuchenki. Na stole stała niedopita filiżanka herbaty na spodku. Malowane na niej jaskrawe maki ze złotymi listkami przykuwały uwagę.
— Moja Helena lubiła piękną porcelanę — westchnął dziadek. — Jej nie ma, a ja nie śmiem pić ze szklanki. Przyzwyczaiłem się, wiesz? Napijesz się ze mną?
— Nie martw się przedwcześnie. Medycyna teraz nie taka, jak za naszych czasów…
— Całe życie razem. Nie wyobrażam sobie bez niej… Nigdy choćby nie chorowała poważnie. Zawsze na nogach. Widocznie siły się wyczerpały. — Dziadek jakby westchnął, jakby łkał, nie słuchając Tomasza. — Myślałem, iż pierwszy odejdę. A teraz widzę, iż tak choćby lepiej. Jej byłoby ciężej. Ja jestem mężczyzną, silniejszy. Idź już, ze mną wszystko w porządku.
— No i jak dziadek? — spytała Justyna, gdy Tomasz wrócił.
— Da sobie radę, trzyma się dzielnie. Mówi, iż ona nigdy nie chorowała.
— To znaczy, iż wyzdrowieje — dodała żona z przekonaniem.
Ale nazajutrz dziadek przyszedł do nich i oznajmił, iż Helena Stanisławowa odeszła. Tak właśnie ją nazwał, po imieniu i imieniu ojca. Poprosił o pomoc w pogrzebie.
— Oczywiście, wejdź, omówimy — zgodził się Tomasz.
Po pogrzebie minęły dwa tygodnie. Pewnego wieczoru Justyna przysiadła na kanapie obok męża.
— Szkoda staruszka. Został zupełnie sam — zaczęła.
Tomasz skinął głową, nie odrywając wzroku od telewizora. Leciał mecz.
— Pomyślałam sobie…
Tomasz znów skinął, nie dosłuchawszy.
— Co ty mi przytakujesz? Jeszcze nic nie powiedziałam. Odłóż już ten telewizor — zażądała Justyna.
— Nie można później porozmawiać? — Tomasz pilnie śledził grę.
— Nie można. Wojtkowi za dwa miesiące piętnaście lat. Jeszcze kilka lat i będzie dorosły. A jeżeli się ożeni? Żonę, między innymi, do tego mieszkania przyprowadzi — wygłosiła Justyna.
— O czym ty? Jaką żonę? Kto? — Tomasz w końcu oderwał się od telewizora, spojrzał na żonę.
— O to właśnie chodzi. Czas leci niepostrzeżenie. Jak my się tu we czworo pomieścimy? A jeżeli będzie nas pięcioro? — ciągnęła swoje Justyna.
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz. — Zirytowany Tomasz odwW końcu zrozumieli, iż czasem największe szczęście przychodzi wtedy, gdy dajemy je innym bezinteresownie.