Matka czwórki dzieci została na starość zupełnie sama
Macierzyństwo to największy dar, ale też najcięższa próba. Gdy zostajemy matkami, oddajemy wszystko do ostatka: zdrowie, czas, młodość, marzenia… Ale żadna z nas nie wie, jak dzieci się za to odpłacą. Czy będą blisko, gdy nadejdzie starość? Otoczą troską, gdy siły zaczną odchodzić? Czy zostawią – z tymi samymi wspomnieniami, zdjęciami i bólem, którego nie ukoi żaden lek.
Anna Kowalska całe życie była jak wiewiórka w kołowrotku. Pracowita, cicha, samotnie wychowywała czwórkę dzieci po śmierci męża w wypadku samochodowym. To zdarzyło się, gdy najmłodsza córka nie miała choćby roku. Od tamtej pory nie było przy niej żadnego mężczyzny. Nie dlatego, iż nie proponowano – po prostu jej serce było zajęte dziećmi. Stały się sensem jej życia.
Anna pracowała bez dni wolnych, łapała się każdej dodatkowej pracy: sprzątała w przedszkolu, dorabiała na targowisku, robiła na drutach na zamówienie. Wszystko dla dzieci. Dla siebie nie kupowała nic zbędnego – te same buty nosiła po kilka zim, zapominając o manicure czy teatrze. Całe życie – by jej dzieci były najedzone, ubrane, wykształcone.
Najstarsza córka Kasia skończyła uniwersytet medyczny, potem wyjechała do Kanady na zaproszenie – najpierw staż, później stała praca. Wyszła tam za mąż, urodziła dwoje dzieci. Teraz ma swój dom, swoją rodzinę, swoje życie. Annie wysyła kartki na święta i czasem zdjęcia przez komunikator. Ale dzwoni rzadko. Zawsze zajęta. Anna rozumie. W głębi serca jest dumna.
Dwóch synów – Piotr i Tomasz – mieszkają w Krakowie. Miasto blisko, ale chodzi nie o odległość. Dzwonią raz w miesiącu, nie zaglądają w odwiedziny. Zawsze coś pilnego, zawsze obowiązki. Anna dowiaduje się o nich od sąsiadów, czasem z mediów społecznościowych. Nie narzeka. Cieszy się, iż mają się dobrze.
Najmłodsza, Ewka, długo mieszkała z mamą. Po szkole, po studiach, wyszła za mąż i wyjechała do Wrocławia – mąż miał tam mieszkanie od babci. Anna bardzo przeżywała rozstanie: to Ewka była z nią najdłużej. Teraz dzwoni częściej, ale… między słowami czuć: spieszy się, nie ma czasu, wraca do swojego dorosłego życia.
Anna od dawna nie wychodzi z domu. Serce dokucza, nogi puchną, ciśnienie skacze. Ledwo dociera do sklepu, gotuje coś prostego. Czasem pomagają sąsiedzi. Najczęściej jednak wspiera ją Grażyna – jej dawna przyjaciółka. To ona woziła Annę po lekarzach, załatwiała leki, wzywała pogotowie, gdy było naprawdę źle.
Dzieci… Jakby są, a jednak ich nie ma. Anna nie obwinia ich. Może to ona je takimi uczyniła – samodzielnymi, wycofanymi. Nie nauczyła prosić o pomoc, bo sama zawsze radziła sobie sama.
Ostatnio Ewka zaproponowała, by matka zamieszkała z nią, ale jej mąż stanowczo się sprzeciwił: mówił, iż ciasno, niewygodnie, staruszkom do domu opieki. Słowo za słowem – temat zamknięty. Anna nie nalegała. Nie chciała być ciężarem.
Teraz jej dni są takie same. Rano – modlitwa, tabletka, filiżanka herbaty. Potem cicho włączony telewizor, robótki, podlewanie kwiatów. I znowu cisza. Czasem dzwoni Grażyna, czasem przyjdzie pielęgniarka. I każdego wieczoru – nadzieja. Może jutro przyjedzie któreś z dzieci? Zapuka do drzwi, przyniesie placek, usiądzie obok, weźmie za rękę…
Czasem bierze do rąk stary album. Tam – jej dzieci. Małe, roześmiane, ukochane. Tam – ona młodTam – życie, które oddała bez reszty, a teraz patrzy tylko na ściany i czeka, aż któreś z nich przypomni sobie o niej.