Macierzyństwo to największy dar, ale i najcięższa próba. Gdy stajemy się matkami, oddajemy wszystko do ostatka: zdrowie, czas, młodość, marzenia… ale która z nas wie, jak dzieci odwdzięczą się kiedyś? Czy będą blisko, gdy przyjdzie starość? Otoczą troską, gdy siły zaczną słabnąć? Czy też zostawią – z samymi wspomnieniami, fotografiami i bólem, którego nie ukoi żadne lekarstwo.
Zofia Stanisławówna Kowalska całe życie była jak wiewiórka w kołowrotku. Pracowita, cicha, sama wychowywała czwórkę dzieci po śmierci męża, który zginął w wypadku kolejowym. Najmłodsza córka nie miała jeszcze roku. Od tamtej pory nie było przy niej żadnego mężczyzny. Nie dlatego, iż nikt nie proponował – po prostu jej serce było zajęte dziećmi. Stały się sensem jej życia.
Zofia harowała bez wytchnienia, chwytała się każdej pracy: sprzątała w szkole, handlowała na targowisku, robiła na drutach na zamówienie. Wszystko dla dzieci. Dla siebie nie kupowała niczego zbędnego – te same buty nosiła przez kilka zim, zapominając o manicure i teatrach. Całe życie – tylko po to, by jej dzieci były najedzone, ubrane, wykształcone.
Najstarsza córka, Krystyna, skończyła studia medyczne, potem wyjechała do Niemiec na zaproszenie – najpierw staż, później stała praca. Tam wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci. Teraz ma własny dom, swoją rodzinę, swoje życie. Zofii przysyła kartki na święta i czasem zdjęcia przez komunikator. Ale dzwoni rzadko. Zawsze jest zajęta. Zofia rozumie. W głębi duszy gorąco się cieszy.
Dwaj synowie – Marek i Wojtek – mieszkają we Wrocławiu. Miasto niedaleko, ale odległość tu nie gra roli. Telefonują raz w miesiącu, w odwiedziny nie przyjeżdżają. Zawsze coś pilnego, zawsze obowiązki. Zofia dowiaduje się, jak im się wiedzie, od sąsiadów, czasem z portali. Nie narzeka. Cieszy się, iż mają się dobrze.
Najmłodsza, Ania, długo mieszkała z matką. Po szkole, po studiach, w końcu wyszła za mąż i przeprowadziła się do Krakowa – mąż dostał tam mieszkanie po babci. Zofia ciężko znosiła rozstanie: przecież to Ania była przy niej najdłużej. Dzwoni wprawdzie częściej, ale… słychać w jej głosie: spieszy się, nie ma czasu, musi wracać do swojego dorosłego życia.
Zofia od dawna nie wychodzi z domu. Serce dokucza, nogi puchną, ciśnienie skacze. Ledwo dociera do sklepu, gotuje coś prostego. Czasem doniosą zakupy sąsiedzi. Najczęściej jednak pomaga jej Janina Bronisławowa – stara przyjaciółka. To ona woziła Zofię po lekarz, załatwiała leki, wzywała pogotowie, gdy było naprawdę źle.
Dzieci… niby są, a jednak jakby ich nie było. Zofia nie ma do nich pretensji. Może to ona je takimi uczyniła – niezależnymi, zdystansowanymi. Nie nauczyła ich prosić o pomoc, bo sama całe życie radziła sobie w pojedynkę.
Niedawno Ania zaproponowała, by matka zamieszkała z nią, ale mąż stanowczo się sprzeciwił: ciasno, niewygodnie, starzy powinni iść do domu opieki. Słowo za słowem – i temat przepadł. Zofia choćby nie nalegała. Nie chciała być ciężarem.
Teraz jej dni płyną jednakowo. Rano – modlitwa, tabletka, szklanka herbaty. Potem cichutko telewizor, dzierganie, podlewanie kwiatów. I znów cisza. Raz na czas – telefon od Janiny, wizyta pielęgniarki. I każdego wieczoru – nadzieja. Może jutro przyjedzie któreś z dzieci. Zapuka do drzwi, przyniesie placek, usiądzie blisko, ujmie dłoń…
Czasem bierze do rąk stary album. Tam – jej dzieci. Małe, śmieszne, ukochane. Tam – ona młoda, piękna, z iskrą w oku. Tam – życie, które oddała bez reszty.
Zofia się nie złości. Nie skarży się. Tylko mówi:
– Kocham je wszystkie. Zawsze będę czekać. Dopóki serce bije – nie stracę nadziei.
I tylko Pan Bóg wie, ile dni zostało jej jeszcze na czekanie, i czy kiedykolwiek znów zobaczy wszystkie swoje dzieci przy jednym stole.