Mam 60 lat i mieszkam sama. Nie takiej starości się spodziewałam.

newskey24.com 1 tydzień temu

Mam sześćdziesiąt lat. Mieszkam sama. I na pewno nie spodziewałam się takiej starości.

Jestem matką dwóch dorosłych, pięknych i mądrych dzieci – syna i córki. Mam pięcioro wnuków w różnym wieku, wszyscy mieszkają w jednym mieście. A jednak, pomimo tak licznej rodziny, każde święta spędzam w samotności. I nie tylko święta – samotność stała się moim codziennym towarzyszem.

Kiedy żył jeszcze mój mąż, nie odczuwałam tej pustki. Wystarczaliśmy sobie nawzajem. Razem spotykaliśmy Nowy Rok i Boże Narodzenie, bez zgiełku i hucznych biesiad, ale z ciepłem, uśmiechami i jakąś szczególną bliskością. Był moją podporą, murem, na którym mogłam się oprzeć w każdej chwili. Gdy odszedł, zapadłam w ciszę. Z każdym rokiem ta cisza staje się coraz bardziej przytłaczająca.

Najgorzej jest w grudniu. Czas, który powinien być pełen światła, śmiechu, zapachu cynamonu i świerkowych gałązek, dla mnie zamienia się w lodowate przypomnienie, iż jestem sama. Moje dzieci… dzwonią. Czasami. Bywają jednak lata, gdy nie robią tego choćby na czas. Życzenia mogą przyjść drugiego, a choćby trzeciego stycznia. Mimo to uśmiecham się przez łzy, udaję, iż nie zauważyłam spóźnienia. Że wszystko jest w porządku.

W głębi serca czuję jednak, iż już nie jestem im potrzebna. Nie jako kobieta, nie jako matka, nie jako babcia. Jestem przeszłością, o której przypominają sobie między swoimi „ważnymi” sprawami. A przecież kiedyś byłam dla nich wszystkim. Prałam, gotowałam, leczyłam, siedziałam nocami przy ich łóżkach. Żyłam ich życiem. Teraz ich życie toczy się beze mnie.

Rozumiem – mają własne rodziny, własne troski. Ale dlaczego w tych troskach nie ma miejsca dla mnie? Dlaczego za każdym razem, gdy zapraszam ich na Wigilię czy Nowy Rok, słyszę: „Mamo, w tym roku się nie da, już mamy plany”? A ja przecież nie proszę o wiele – tylko o jeden wieczór. Jeden wieczór przy stole, gdy mogę podać ulubione pierniki, ugotować aromatyczny kompot, nakryć do stołu, jak za dawnych lat.

Zawsze marzyłam, iż na starość mój dom będzie pełen głosów, dziecięcego śmiechu, szelestu opakowań prezentów, zapachu domowego ciasta i brzęku naczyń. Wyobrażałam sobie, jak przygotowuję swoje specjalności, marudzę na hałas, ale w sercu czuję się naprawdę żywa. Potrzebna.

Ale tak się nie stało. Z każdym rokiem widzę wyraźniej – marzenia pozostaną tylko marzeniami. Czasem mam wrażenie, iż dla nich już nie istnieję jako człowiek. Jestem wygodną funkcją, którą można uruchomić, gdy trzeba zastąpić nianię czy pozbierać dzieci ze szkoły, ale nie jako osoba, nie jako kobieta, nie jako matka.

Nie mówię im o tym. Nie dlatego, iż się boję, ale dlatego, iż wiem – nie zrozumieją. Powiedzą, iż przesadzam. Że „wszystkie mamy czasem się martwią”. Że „to wiek”. Ale to nie wiek jest ciężki. Ciężkie jest to puste spojrzenie, gdy patrzysz na drzwi wejściowe i wiesz – iż nikt ich nie otworzy.

Może kiedyś to zrozumieją. Gdy sami będą starzy. Gdy się obejrzą – i nagle zobaczą, iż ci, którzy kiedyś stali przy nich, dawno odeszli. Nie życzę im tego, broń Boże. Ale boję się, iż gdy w końcu pojmą, dla mnie będzie już za późno.

I teraz, w przedświątecznym czasie, znów sama dekoruję mieszkanie. Wieszam lampki, których nikt nie zobaczy. Stawiam choinkę, pod którą nikt nie położy prezentów. Robię sałatkę, którą będę jadła przez trzy dni. I po cichu połykam łzy.

Może któraś z kobiet, które to czytają, mnie zrozumie. Może któraś też sama stawia świecę na wigilijnym stole i liczy, iż w przyszłym roku będzie inaczej. Że zadzwonią, iż przyjadą. Że przypomną sobie.

A jeżeli jesteś synem lub córką… po prostu zadzwoń do swojej mamy. Nie jutro. Dziś. Bo może się zdarzyć, iż jutro już nie będzie czekać.

Idź do oryginalnego materiału