Lato w Piwnicy

newsempire24.com 1 tydzień temu

Lato w piwnicy

Najpierw był huk. Tak głośny, iż uszy dzwoniły, jakby ciężarówka uderzyła prosto w ścianę domu na rogu ulicy Sienkiewicza. Aneta upuściła miskę z mięsem, szkło rozbiło się z brzękiem o kafelki, kot podskoczył jak ptak i wcisnął się pod stół. Potem nastała cisza. Nie taka zwyczajna — pełna odgłosów ulicy i kroków sąsiadów — ale martwa, głucha, jak w starych piwnicach z czasów wojny. choćby lodówka ucichła. choćby zegar na ścianie zdawał się wstrzymywać oddech.

Aneta zastygła w miejscu, z rękami umazanymi w mięsie po łokcie, i na chwilę zapomniała, jak oddychać. Dopiero po chwili, gdy serce przestało walić jak oszalałe, zrozumiała: to nie trzęsienie ziemi, nie wybuch, nie samochód. To znowu Władysław Piotrowicz z siódmego piętra upadł. Starszy, samotny, dziwny. Od dawna zauważała, iż chwieje się, jak pusty wazon na krawędzi półki.

Nie myśląc, przygryzła wargę do krwi i pobiegła na górę. Serce tłukło się jak młot. Siódme piętro — tuż nad nią. Mieszkał tu od lat, jeszcze z czasów dziewięćdziesiątych. Po śmierci żony stał się cieniem — chodził powoli, prawie nie rozmawiał. Tylko stara płyta wirowała w jego mieszkaniu o poranku. I ten zapach — coś leczniczego, maść czy balsam. Czasem siedział na balkonie w szlafroku i patrzył w dół, jakby czekał, iż ktoś wejdzie po schodach.

Prawie się nie witają. Ona — z obojętności, on — jakby w ogóle jej nie widział. W ich klatce nikt nikomu nie jest potrzebny. Rozpoznawali się po odgłosach kroków, skrzypieniu drzwi, zapachach z kuchni. Ale nie po imieniu. Nie po głosie.

Drzwi były uchylone. Wiedziała, iż tak będzie: Władysław Piotrowicz zawsze zostawiał je na wypadek… na wypadek taki jak ten. Wpadła do mieszkania, i wszystko wyglądało tak, jak się bała.

Leżał w korytarzu. W niebieskiej flanelowej koszuli i wytartych dresach. Obok leżała laska, rozbita szklanka. Twarz szara, usta zaciśnięte w cienką linię. Na czole — krople potu.

— Władysław Piotrowicz! — Aneta klęknęła przy nim. — Słyszy pan mnie?

Ledwo otworzył oczy. Oddech miał ciężki, jakby wspinał się pod górę.

— To ja… Aneta. Z szóstego. Zaraz wezwę pogotowie…

— Nie trzeba — zachrypiał. — Tylko… pomóż mi wstać.

— Jak to? Coś pana boli? Ręka? Noga?

— Nie. Tylko… słabo. Przynieś krzesło. Białe. Z łazienki.

— Może jednak lekarza?

Spojrzał na nią nagle, ostro:

— Nie. Dość wstydu. Niech przynajmniej sąsiedzi nie widzą starca w zakurzonym korytarzu.

Przyniosła krzesło. Oparł się na niej, na lasce, wstawał powoli, z wysiłkiem, ale sam. Gdy usiadł, westchnął głęboko, jakby wyrzucił z siebie cały wstyd.

— Dziękuję… Nie musiałaś…

— Wiem — odparła po chwili. — Ale zostanę. Na trochę.

Nie protestował.

I została.

Na dzień. Potem na tydzień. A potem — na całe lato.

Myła podłogi, gotowała owsiankę, wynosiła śmieci. Prawie nie mówił. Czasem tylko patrzył przez okno, jakby czekał na kogoś, kto dawno nie przyjdzie. Czasem zasypiał w fotelu, z laską u kolan, jakby pilnował przeszłości.

Aneta chodziła po jego mieszkaniu na palcach. Jak w muzeum. Wracając do siebie, nie czuła tam nic swojego — jakby mieszkała piętro wyżej. Swoje własne mieszkanie zdawało się wynajmowane bez jej wiedzy.

Zwolnili ją wiosną. Restrukturyzacja. Dział księgowości zamknięty. Szukanie pracy — bezcelowe, miasto małe, ofert brak. Mąż — zniknął piętnaście lat temu. Pił, potem przepadł. Syn — w wojsku, daleko. Pisał rzadko. I nikt, w gruncie rzeczy, jej nie potrzebował. Przywykła do tego. Przywykła do ciszy. Do samotności, jak do starego mebla: skrzypi, ale się go nie wyrzuca.

I nagle — on.

Władysław Piotrowicz. Jego mieszkanie. Jego płyty. Jego powolny oddech.

Po tygodniu zaczął mówić. Najpierw o muzyce. Potem o wojnie. O żonie — Helenie. Spotkali się w Krakowie. Śpiewała w chórze. On był w mundurze.

— Powiedziała, iż wyglądam jak ćma z dystynkcjami. Wtedy się obraziłem. A potem już nie mogłem odejść. Wszystko razem — dzieci, działki, karty pracy. A potem serce. Jej. A ja zostałem.

Mówił, ona słuchała. Czasem się irytował — wyrywał jej łyżkę:

— Nie tak! Ona robiła inaczej! — i milknął. Ona obrażała się. Wychodziła. Ale wracała.

Bo czuła — on czeka.

A może i ona też.

Pewnego dnia powiedział:

— Twój głos drży, gdy się złościsz. Na samym końcu — jakby brakowało ci powietrza. U Heleny tak było. Zawsze udawała, iż jest silna. A w środku — kruszała.

Nie odpowiedziała. Bo to była prawda.

W sierpniu zaczął cichnąć. Prawie nie jadł. Pił wodę łyczkami. Siedział w fotelu, owinięty kocem, patrzył w róg pokoju, jakby wiedział, skąd przyjdzie ktoś ważny.

Poprosił:

— Przynieś album. Ten, za książkami. Znajdź stronę z różą.

Znalazła. Między zdjęciami — stara pocztówka. Kobiece, okrągłe pismo. Wyblakłe.

Władek, nie zapomnij podlać geranium. I wyjmij baterie z pilota, bo się wyczerpią.

Słuchał, gdy czytała. Nie słów — jej głosu. Nie oczy zamknął — duszę.

Zasnął. I nie obudził się już więcej.

Syn przyjechał we wrześniu. Aneta spotkała go przed klatką. Prosta koszulka, twarz zmęczona, ale spokojna.

— Była pani z nim? — zapytał.

— Całe lato — odparła.

Przytulił ją. Cicho. Bez słów.

— Kim… pani mu była?

Chciała powiedzieć „sąsiadką”. Albo „po prostu pomagałam”.

Ale nagle wyrzuciła z siebie:

— Byłam obok.

Skinął głową.

I to wystarczyło.

Idź do oryginalnego materiału