Ja, Grzegorz Kowalski, mieszkam na końcu wąskiej uliczki w małym, ale solidnym domku. Ściany, które mój ojciec postawił z grubych sosnowych bali, z czasem przybrały szary odcień, ale wciąż trzymają się niewzruszenie. Dach lekko zapadł się po wschodniej stronie, ale nie przepuszcza kropli deszczu. Natomiast ganek chyli się na bok już dawno trzeba byłoby go naprawić, ale ręce po prostu nie sięgają.
Mam nieco ponad osiemdziesiąt lat, a mimo to wciąż uprawiam ogródek nie z potrzeby, a z przyzwyczajenia. Każdego ranka, kiedy pierwsze promienie słońca muskały gałęzie jabłoni, wychodzę na podwórko, chwytam motykę albo konewkę, zależnie od potrzeb, i podchodzę do grządek. Ziemniaki, cebula, marchew, ogórki wszystko rośnie w równych rzędach, tak jakby Nadzieja, moja kochana żona, chciała mieć porządek. Chociaż emerytura wystarcza, a dzieci od czasu do czasu przelewają złotówki, nie mogę po prostu zostawić tej ziemi.
Wychowałem dzieci, przeżyłem dobre i złe dni po prostu żyłem jak każdy zwykły człowiek. Teraz, w ciszy pustego podwórka, zdarza mi się czasem poczuć, iż ziemia wciąż czeka na mój codzienny rytuał wierna, niezmienna, ostatnia towarzyszka.
Dzieci wyjechały dawno temu, a żona odeszła pięć lat temu. Syn zamieszkał w Poznaniu, córka w Gdańsku. Rzadko dzwonią, odwiedzają mnie raz w roku. A Nadzieja po prostu nie obudziła się jednego poranka. Leżała z zamkniętymi oczami, jakby spała, a wargi lekko przybrały niebieskawe zabarwienie. Na początku choćby nie zrozumiałem, co się stało.
Mimo to wciąż grzebię w grządkach, jakbym czekał, iż nagle wyjdzie z domu i zawoła: Grzesiu, chodź na obiad!. Czasem, gdy wiatr porusza zasłonę w kuchni, zdaje mi się słyszeć jej głos. Odwracam się pustka.
Nikt mnie nie wzywa. Słychać jedynie ćwierkanie wróbelków pod daszkiem i ciche mruczenie starej kotki Kici, która lubi leżeć przy moich stopach.
Tuż obok, za płotem, mieszka młoda rodzina Szymon z Laurą i ich pięcioletnią córką Zosią. Ich dom, choć stary, pomalowany jest w jasnoniebieski kolor, jak kawałek nieba, który spadł pośród zieleni ogródków. Szymon, wysoki, w okularach, ciągle coś majsterkuje naprawia płot, składa ławkę. Laura, szczupła i sprawna, przędzi przy maszynce lub wiesza pranie. Zosia Zosia jest po prostu dzieckiem, pełnym energii i niepokoju.
Wyjechali tu rok temu, kupili stary dom i odświeżyli go. Mówili, iż zmęczył ich hałas, wieczna gonitwa i smog miasta, i chcą być bliżej ludzi i przyrody.
Szymon pracuje z domu praca zdalna, jak sam mówi. Siedzi przy komputerze, coś tam robi, dzwoni telefonem surowym głosem. Ja nie rozumiem, jak można pracować nie wstając z krzesła, ale szanuję przynajmniej to zajęcie.
Laura szyje na zamówienie. Co jakiś czas z jej podwórka dochodzi szum maszyny do szycia. Na sznurkach pojawiają się sukienki, koszule, a choćby dziwaczne kostiumy chyba na przedstawienia albo uroczystości. Dlaczego na sznurkach? Pewnie po prostu tak je suszy.
Zosia biega po podwórku, goni kury, szarpie kwiatki w przydomowym parku przy moim domu. Dziewczynka jest szybka, piegowa, z dwoma kucykami skierowanymi w przeciwne strony. Raz śmieje się głośno, innym razem zamyka się w myślach, patrząc na chrząszcze.
Pewnego dnia zobaczyłem, jak przeciska się pod płot i podchodzi do moich stokrotek.
Dziadku, mogę zerwać twoje kwiatki? zawołała, zauważając mnie.
Miałem ochotę się zdenerwować te stokrotki sadziła Nadzieja ale spojrzałem w jej rozpalone oczy i machnąłem ręką:
Zrywaj, zrywaj. Tylko korzeni nie wyrywaj.
Zosia skinęła radośnie i zaczęła delikatnie zrywać kwiaty, starając się nie zgniatać płatków. Patrząc na nią, pomyślałem, iż pewnie Nadzieja w dzieciństwie też była taką wesołą, niespokojną dziewczynką z piegami na nosie.
Dziewczynka pochyliła się, a jeden z kucyków spadł na bok. Zgrabnie podniosła go i odłożyła, by nie przeszkadzał, i kontynuowała zrywanie, mrucząc pod nosem:
To mamie To tacie A to dla mnie.
Uśmiechnąłem się niepostrzeżenie.
A ja? zapytał nagle, nie spodziewając się takiego pytania.
Zosia spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami, potem roześmiała się:
Wszystkie kwiaty dla ciebie! Ty je wyhodowałeś! A mamie i tacie jeszcze coś zerwę.
I podała mi cały bukiet.
Wziąłem stokrotki, czując ich subtelny, ledwie wyczuwalny zapach. Nadzieja zawsze stawiała je w dzbanku z wodą na stole przy oknie.
Dziękuję wymamrotałem.
Dziadku, po co masz tak wiele kwiatków? nie przestawała Zosia. U nas w podwórku są tylko trawa i dwa krzaczki.
Żona to lubiła odpowiedziałem krótko.
A gdzie twoja żona?
Zamarłem. Jak wytłumaczyć pięcioletniemu dziecku słowo umarła? Zosia chyba już coś pojęła. Zamilkła, a potem delikatnie pogłaskała mnie po ręce:
Teraz jest na niebie?
Tak wyszeptałem.
Moja babcia też tam jest. Mama mówi, iż jest gwiazdką.
Kiwnąłem głową, nie wiedząc co odpowiedzieć. Zosia gwałtownie zmieniła temat:
O, patrz, motyl!
I pobiegła przez podwórko, zapominając o stokrotkach i smutnych myślach.
Ja stałem z kwiatami w rękach, po czym powoli wróciłem do domu. Znalazłem na półce zakurzoną szklankę, przetarłem ją, napełniłem wodą i postawiłem stokrotki na stole tak, jak robiła Nadzieja.
Wieczorem usłyszałem stukanie w drzwi. Na progu stała Laura z tacą w dłoniach.
Grzegorzu, dzień dobry! Upiekliśmy szarlotkę i chcieliśmy cię poczęstować zahamowała, widząc stokrotki na stole.
Dziękuję odparłem. Wejdźcie.
Laura ostrożnie wkroczyła do środka, położyła tacę na stole.
Zosia dzisiaj w twoim ogródku kwiaty zerwała?
Tak. Dobra dziewczynka.
Mała łobuziara uśmiechnęła się Laura, ale w jej oczach migotała ciekawość. Czy ona cię już męczy?
Nie odpowiedziałem szczerze. Czasem po prostu jestem samotny.
Laura nagle usiadła na krześle, jakby nogi jej nie wytrzymały.
Na początku baliśmy się, iż będzie tu zbyt cicho. W mieście choć są sąsiedzi za ścianą A tutaj tylko wiatr w drzewach.
Przyzwyczaisz się rzekłem.
Milczało się chwilę, potem Laura zaproponowała:
Może jutro przyjdziesz na kolację? Szymon planuje zrobić kiełbasę z grilla.
Miałem odrzucić przyzwyczaiłem się do swojego samotnego spokoju. ale przypomniałem sobie, jak Zosia krzyknęła: Wszystkie kwiaty dla ciebie!.
Przyjdę powiedziałem, zaskoczony sam siebie.
Laura uśmiechnęła się i wstała:
Do jutra.
Gdy wyszła, podszedłem do okna. W sąsiednim ogrodzie płonęło światło, a przez zasłonę widziałem, jak Zosia skacze po pokoju, machając rękami, a Szymon coś jej mówi, śmiejąc się.
Westchnąłem i spojrzałem na stokrotki w szklance.
Nadzieja szepnąłem. Wygląda na to, iż nie jestem już sam.
I cisza w domu nie wydała się już tak przytłaczająca.
Rano znowu rozległo się głośne pukanie w drzwi. Właśnie skończywszy herbatę, odezwałem się z niezadowoleniem:
Kto tu w tak wczesnej porze?
Na progu stała Zosia w ogromnych gumowych kaloszach, wyraźnie po ojcowskich, i z błyszczącymi oczami.
Dziadku, mama mówi, iż dziś przyjdziesz do nas na grill! Już nosimy drewno! Chodźmy!
Zaskoczyłem się, przypominając wczorajsze zaproszenie.
Mieliśmy cię zaprosić na obiad.
Tata już marynuje mięso! przerywała dziewczynka, chwyta mnie za rękę. A mama robi inny placek! Obiecałeś!
Spojrzałem na swój zniszczony płaszcz i poobijane kapcie.
Poczekaj, wnuczko, najpierw się przebierz
Nie trzeba! Zosia już ciągnęła mnie za rękę. Jesteś i tak piękny!
Po dziesięciu minutach siedziałem na ławce przed domem sąsiadów, a Szymon rozdmuchiwał węgiel w domowej grillowni z starej beczki. Poranne słońce już grzało, ale pod rozłożystą jabłonią było przyjemnie chłodno.
Grzegorzu, jak myślisz, czy węgle już gotowe? zapytał sąsiad, ocierając pot z czoła.
Z ciężkim krokiem wstałem, zajrzałem do grillowni i przytaknąłem:
Jeszcze pięć minut, a będą idealnie. Patrz, jak się białym nalotem pokrywają.
Laura wyjęła z domu tacę z marynowaną kiełbasą, z której unosił się aromat czosnku i ziół.
Grzegorzu, dziś jesteś naszym głównym doradcą od grillowania. Mój mąż nie radzi sobie z tym zbyt dobrze.
Szymon chciał się sprzeciwić, ale po chwili skinął głową.
Tak rozpoczął się najciekawszy dzień od pięciu lat.
Uczyłem Szymona, jak zrobić idealny szaszłyk, podczas gdy Zosia kręciła się wokół, próbując pomagać (i ciągle wtrącając się). Laura układała talerze, kroiła sałatkę z warzyw.
Kiedy usiedliśmy przy stole w cieniu jabłoni, nagle zrozumiałem, iż śmieję się z dowcipu Szymona trochę wulgarnego, niezbyt mądrego, ale w tej kompanii po prostu rozbrajającego. Zosia, pokryta keczupem, z powagą nalewała wszystkim kompot z dzbanka, rozlewając go po drodze.
Dziadku, naprawdę byłeś kiedyś żołnierzem w wojnie? zapytała nagle, patrząc szeroko otwartymi oczami.
Stół zamilkł. Szymon i Laura spojrzeli na siebie.
Zosia! zwróciła się matka.
Nie, odpowiedziałem, nagle się uśmiechając. Byłem małym chłopcem, tak jak ty. Po prostu bardzo głodny.
Opowiedziałem, jak po wojnie zbierałem kłosy na kołchoźnie, jak kiedyś znalazłem zamarzniętą ziemniaczkę i jak to był najlepszy dzień w moim życiu. Zosia słuchała otwartą buzią, a kiedy skończyłem, podskoczyła i przytuliła mnie:
Oddam ci całą swoją ziemniaczkę! Całą, całą!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a ja poczułem, jak coś ciepłego rozlewa się we mnie.
Wieczorem, gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy, wracałem do domu. Szymon odprowadził mnie do bramy.
Dziękujemy, Grzegorzu. Nie wyobrażacie sobie, jak ważne to było dla Zosi i dla nas.
Machnąłem ręką:
Spokojnie.
Naprawdę. Przeprowadziliśmy się tutaj, żeby być bliżej ludzi. A tak właśnie stało się odwrotnie. Dopóki nie.
Przerywając, dodałem:
Jutro przyjdź do mnie. Pokażę ci, jak prawidłowo przygnoić ziemniaki. NaSpotkamy się jutro przy świcie i razem zasadzimy nowe ziemniaki.


![Dzień Kultur Europejskich w Starym Ogólniaku. Młodzież zaprezentowała różne kraje [zdjęcia]](https://tkn24.pl/wp-content/uploads/2025/11/Dzien-Kultur-Europejskich-w-Starym-Ogolniaku.-Mlodziez-zaprezentowala-rozne-kraje-11.jpg)








