Kulinarny raj u Anieli
Gdy tylko wraz z Jackiem przekroczyliśmy próg mieszkania Anieli, natychmiast owionął mnie zapach, od którego niemal zapomniałam, po co adekwatnie przyszliśmy. Pachniało świeżo upieczonym mięsem, ciepłym ciastem i przyprawami, które zdawały się tańczyć w powietrzu. Zatrzymałam się w progu, zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech — to był zapach domowego ciepła, święta i czegoś magicznego. A gdy spojrzałam na stół, oniemiałam zupełnie. Stały tam dania, które spokojnie mogłyby zdobić wystawę muzeum sztuki kulinarnej. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, od czego zacząć — od zachwytu czy od sięgnięcia po talerz.
Aniela, moja dawna przyjaciółka, zawsze była mistrzynią w kuchni, ale tym razem przesadziła samą siebie. Przyszliśmy z Jackiem na obiad — zaprosiła nas „tak po prostu”, bez okazji, żeby pogadać i spędzić razem wieczór. Przyznam, spodziewałam się czegoś prostego: no, może sałatki, pieczonego kurczaka, herbaty z ciastkami. Ale to, co zobaczyłam, było prawdziwym spektaklem kulinarnym. Stół uginał się pod ciężarem potraw: rumiana schabowa w ziołowej panierce, ziemniaki pieczone z rozmarynem, warzywa ułożone niczym obraz, a także szarlotka z chrupiącą skórką, pachnąca jabłkami i cynamonem. Do tego trzy sosy, każdy w eleganckim sosjerce — i każdy, jak się później okazało, był arcydziełem.
„Aniela, co ty, restaurację otwierasz?” — wyrwało mi się, nie mogąc oderwać wzroku od tego bogactwa. Aniela tylko się zaśmiała i machnęła ręką: „Oj, Kasia, chciałam was trochę rozpieszczać. Siadajcie, zaraz spróbujemy!” Jacek, mój mąż, zwykle małomówny, już sięgał po widelec, ale go powstrzymałam: „Poczekaj, najpierw zrobię zdjęcie, takie cudo trzeba wrzucić na Facebooka!” Aniela przewróciła oczami, ale widać było, iż jest zadowolona. Ona zawsze tak ma — gotuje z sercem, a potem udaje, iż to nic szczególnego.
Usiedliśmy przy stole i rozpoczął się prawdziwy bankiet. Spróbowałam mięsa — rozpływało się w ustach, z delikatną nutą czosnku i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam rozpoznać. „Aniela, co to za czary?” — spytałam, a ona z uśmiechem odparła: „Sekretny składnik to miłość!” Oczywiście się zaśmialiśmy, ale szczerze mówiąc, uwierzyłam. Bo jak inaczej wytłumaczyć, iż choćby zwykła sałatka z pomidorów i ogórków w jej wykonaniu stała się dziełem sztuki? Jacek, który zwykle je w milczeniu, nagle oznajmił: „Aniela, jeżeli tak gotujesz codziennie, to się do ciebie wprowadzam”. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale zauważyłam, iż już rozgląda się za dokładką.
Gdy jedliśmy, Aniela opowiadała, jak przygotowywała każde danie. Okazało się, iż spędziła cały dzień w kuchni, a niektóre przepisy dostała od babci. „Ta szarlotka — mówiła — babcia piekła na wszystkie święta. Ja tylko dodałam odrobinę więcej wanilii i cynamonu”. Słuchałam i myślałam: skąd ona bierze tyle cierpliwości? Ja w kuchni wytrzymuję najwyżej godzinę. Moje sztandarowe danie to makaron z serem, i to tylko pod warunkiem, iż ser jest już starty. A tu — cała symfonia smaków, przygotowana z taką miłością, iż aż chce się przytulić gospodynię.
Ale najbardziej poruszyła mnie atmosfera, którą stworzyła Aniela. Nie tylko jedzenie, ale cały jej dom zdawał się promieniować ciepłem. Na stole stała mała wazonik z kwiatami, świece tworzyły przytulny półmrok, a z głośników cicho płynęła jazzowa melodia. Zdałam sobie sprawę, iż dawno nie czułam się tak zrelaksowana. choćby Jacek, który zwykle po obiedzie natychmiast sięga po telefon, siedział uśmiechnięty i opowiadał zabawne historie z młodości. Aniela potrafiła zamienić zwykły wieczór w prawdziwą ucztę.
Gdzieś między drugim kawałkiem szarlotki a herbatą ziołową zapytałam: „Aniela, jak ty to wszystko ogarniasz? Praca, dom, a jeszcze takie obiady przygotowujesz?” Zamyśliła się i odparła: „Wiesz, Kasia, dla mnie gotowanie to jak medytacja. Włączam muzykę, kroję warzywa, mieszam ciasto — i wszystkie problemy znikają. A gdy widzę, jak jecie, wiem, iż warto”. Spojrzałam na nią i pomyślałam: gdybym miała choć odrobinę jej talentu i cierpliwości. Może wtedy też nauczyłabym się piec ciasta, a nie zamawiać pizzę przy każdej okazji.
Gdy już zbieraliśmy się do wyjścia, Aniela wręczyła nam pojemnik z resztkami szarlotki i mięsem. „Weźcie — powiedziała — zjedzcie w domu!” Próbowałam odmówić, ale nalegała: „Kasia, nie sprzeciwiaj się, specjalnie dla was gotowałam”. Wyszliśmy z Jackiem na ulicę, i nagle uświadomiłam sobie, iż ten wieczór nie był tylko o jedzeniu. Był o przyjaźni, o cieple, o umiejętności dzielenia się. Aniela przypomniała mi, jak ważne jest czasem zatrzymać się, zebrać razem i cieszyć się chwilą.
Teraz myślę, iż powinnam zaprosić Anielę do nas. Tylko już czuję lekki niepokój: co jej podam? Moje makarony zdecydowanie nie dorównają jej poziomowi. Może zamówić sushi i udawać, iż się postarałam? Żartuję, oczywiście. Chyba poproszę ją o kilka przepisów i spróbuję zaskoczyć. A jeżeli nie wyjdzie, powiem po prostu: „Aniela, ty jesteś królową kuchni, a ja dopiero się uczę”. I wiem, iż tylko się roześmieje i powie, iż najważniejsza jest dobra kompania. I w tym właśnie jest cała ona.