Kuchnia w spółce i leniwa synowa

polregion.pl 22 godzin temu

Wspólna kuchnia i leniwa bratowa

Mieszkam z Antonim w jego domu — no, może nie do końca jego. Oprócz nas są tu jeszcze jego młodszy brat Paweł i jego żona Kasia. Mamy jedną wspólną kuchnię, kupujemy jedzenie razem, gotujemy na zmianę, a rachunki dzielimy po połowie. Brzmi jak idealna komuna, prawda? Tylko iż Kasia, nasza droga bratowa, najwyraźniej uznała, iż gospodarstwo domowe to nie jej sprawka. Ani jednej łyżki nie umyje, ziemniaków nie obraże, a ja już jestem na granicy, żeby wręczyć jej miotłę i powiedzieć: „Witaj w prawdziwym świecie!” Na razie jednak się powstrzymuję, choć moja cierpliwość topnieje szybciej niż masło na patelni.

Dom odziedziczyli Antoni i Paweł po rodzicach, a gdy wzięliśmy ślub, uznaliśmy, iż będziemy mieszkać razem — taniej, a i dom jest duży, miejsca nie brakuje. Nie miałam nic przeciwko: Paweł to spokojny facet, pracuje w warsztacie samochodowym, w domu prawie się nie pojawia. A Kasia… Och, z nią sprawa jest trudniejsza. Gdy tylko wzięli ślub z Pawłem, myślałam, iż po prostu się wstydzi, nie chce się wtrącać w wspólne sprawy. Minęło pół roku, i zrozumiałam: tu nie chodzi o wstyd. Kasia to mistrzyni w unikaniu jakiejkolwiek roboty. Potrafi godzinami siedzieć w swoim pokoju, przeglądać telefon albo malować paznokcie, podczas gdy ja w kuchni przygotowuję kolację dla czwórki.

Nasz system jest prosty: kupujemy jedzenie wspólnie, gotujemy na zmianę. Ja z Antonim bierzemy na siebie połowę tygodnia, Paweł czasem usmaży mięso albo zrobi swoje słynne kanapki, a Kasia… No, jej kolej to kiedy zamówi pizzę albo postawi na stole jogurt z napisem „kolacja gotowa”. I dobrze, gdyby tylko nie lubiła gotować, ale ona choćby swoich naczyń nie myje! Któregoś razu policzyłam: w ciągu tygodnia zmywam stos talerzy, z którego połowa to jej niedopite kubki z latte. A gdy proszę ją, żeby posprzątała, patrzy na mnie jak na ufoludka i mówi: „Oj, Anka, zapomniałam, zrobię jutro”. Jutro? To jutro nigdy nie nadchodzi!

Próbowałam rozmawiać z Antonim. „Tomek — mówię — twoja bratowa traktuje nas jak służbę. Może Paweł z nią pogada?” Antoni tylko się śmieje: „Anka, nie dramatyzuj, Kasia po prostu nie przywykła do gospodarstwa. To miejski typ, mama za nią wszystko robiła”. Miejski typ? A ja niby ze wsi uciekłam? Też w mieście dorastałam, ale to nie przeszkadza mi obrać ziemniaków czy umyć podłogi. Paweł, gdy delikatnie mu zasugerowałam, wzruszył ramionami: „Kasia jaka jest, taka jest. Nie chce gotować — nie zmuszaj”. Nie zmuszaj? A kto wtedy nakarmi tę gromadę, jeżeli ja też zacznę „nie chcieć”?

Pewnego dnia zdarzyła się rzecz, która mnie dobiła. Przygotowałam bigos — prawdziwy, z kiełbasą, jak Antoni lubi. Starałam się dwie godziny, nakryłam do stołu, wołam wszystkich. Kasia schodzi, bierze talerz, nakłada sobie górę i mówi: „Anka, a dlaczego kapusta taka sucha? Trzeba było więcej tłuszczu dodać”. Mało nie upuściłam widelca. Sucha? To ja stałam dwie godziny przy garach, żeby usłyszeć, iż mój bigos jest „nie taki”? A ona choćby dziękuję nie powiedziała, zjadła i poszła, zostawiając brudny talerz na stole. Wtedy wkurzyłam się i rzuciłam: „Kasia, jak nie smakuje, to gotuj sama”. A ona tylko prychnęła: „No bo ja nie umiem, Anka, ty to lepiej ogarniasz”. Lepiej? Czyli od dziś jestem oficjalnie szefową kuchni w tym domu?

Zaczęłam myśleć, co zrobić. Pierwsza opcja — strajk. Przestać gotować, sprzątać, robić zakupy. Zobaczymy, jak Kasia się wtedy odnajdzie, gdy w lodówce zostanie tylko jej jogurt. Ale wiem, iż Antoni z Pawłem będą narzekać, a ja nie chcę kłócić się z mężem przez nią. Druga opcja — rozmowa na ostro. Powiedzieć: „Kasia, to nie hotel, albo pomagasz, albo jadasz w knajpie”. Ale boję się, iż znowu udawać, iż nie rozumie, albo zacznie płakać przed Pawłem, a on będzie mnie obwiniał. Trzecia opcja — po prostu się pogodzić. Ale to nie w moim stylu. Nie zamierzam być służącą we własnym domu.

Czasem marzę, żebyśmy z Antonim wynajęli mieszkanie i się wyprowadzili. Ale dom to jego spadek, kocha to miejsce, i ja też się przywiązałam: jest ogród, weranda, klimat. Nie chcę rezygnować z tego, co dla nas ważne, tylko przez Kasię. Próbowałam choćby podstępu: zaproponowałam podział kuchni na „strefy odpowiedzialności”. Każdy odpowiada za swoje jedzenie i naczynia. Ale Kasia tylko kiwnęła głową i dalej piła kawę z mojego kubka. Wygląda na to, iż jest nie do przebicia.

Moja przyjaciółka, gdy się jej poskarżyłam, poradziła: „Anka, daj jej konkretne zadanie. Powiedz, iż w środę ona gotuje kolację i koniec”. Spróbowałam. Wyznaczyłam Kasi dzień, a ona na to: „Oj, Anka, w środę mam sprawy, może ty?” Sprawy? Przeglądanie Instagrama? Już jestem na granicy, żeby powiesić w kuchni grafik i dopisać: „Kasia, twój dzień — albo pizza, albo głodówka”. Może to ją choć trochę ruszy.

Na razie po prostu staram się nie wybuchać. Gotuję, sprzątam, ale za każdym razem, gdy widzę jej brudną filiżankę, wyobrażam sobie, jak wręczam jej medal za „mistrzostwo w nicnierobieniu”. Antoni obiecuje pogadać z Pawłem, ale nie wierzę, iż to coś da. Kasia jest jak kot — chodzi swoimi ścieżkami, tylko je z mojej miski. Ale znajdę sposób, żeby postawić ją do pionu. Ten dom jest nasz i nie pozwolę, żeby jedna leniwa bratowa zamieniła go w swoją strefę komfortu. A tymczasem marzę tylko o tym, żeby chociaż raz umyła po sobie talerz. Marzenia się spełniają, prawda?

Idź do oryginalnego materiału