– Chodzę przy nich jak po cienkim lodzie – opowiada pani Teresa, sześćdziesięcioletnia emerytka z Krakowa. – U nich w domu boję się choćby za dużo mówić. Słucham uważnie, nie daję rad, nie wtrącam się. A ona, jak tylko przyjdę, wstaje, wychodzi do innego pokoju, zamyka drzwi i siedzi tam, dopóki nie wyjdę. Co to w ogóle ma znaczyć? Dlaczego tak się dzieje w mojej rodzinie?
– Może kiedyś się pokłóciłyście? – pytają znajome.
– Nigdy! – wzdycha Teresa. – Nigdy nie powiedziałam jej złego słowa. Od początku było między nami chłodno, nie wiem czemu. Ona po prostu mnie ignoruje. Zapraszałam ich wiele razy do siebie, zawsze coś przygotowałam, prezenty, pieniądze – odmawia. Do mnie nie przychodzi, zawsze ma „ważne sprawy”. Już odpuściłam. Raz w tygodniu jadę do wnuka i syna – pobawię się z małym, porozmawiam chwilę i od razu wracam. Syn biega, robi herbatę, a synowa – jak tylko się pojawię – z zadartym nosem do sypialni.
– A co mówi twój syn? – pytam.
– Co ma powiedzieć? „Mamo, nie zwracaj uwagi na humor Oli, wszystko w porządku”. No to nie zwracam. Co mogę zrobić? Wyjaśniać, czemu mnie nie lubi? Tylko byśmy się wszyscy pokłócili. Zawsze powtarzam – lepszy zły pokój niż dobra kłótnia. Dlatego milczę w ich domu, tam oni są gospodarzami.
Syn Teresy, Piotr, jest w małżeństwie od sześciu lat. Dwa lata temu urodził im się synek, Staś. Ola, jego żona, jest w tej chwili na urlopie macierzyńskim, Piotr sam pracuje, spłacają kredyt na mieszkanie.
– Znali się może pół roku przed ślubem – wspomina Teresa. – Przyszedł kiedyś i mówi: „Mamo, chyba się żenię”. Pytam: „Świetnie, kiedy ją przyprowadzisz, żebym poznała?”. A on: „Zapraszałem, ale nie chce. Uważa, iż to niepotrzebne”.
Byłam zaskoczona. Jak to – mam zobaczyć przyszłą synową dopiero na ślubie? Nie ma mowy! Uparłam się, iż musi do mnie przyjść choć raz. W końcu, w jedną z sobót przed weselem, Piotr przyprowadził Olę „na pierogi”.
– Cały wieczór tylko ja mówiłam, a z niej słowa nie dało się wyciągnąć. Ale wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Pomyślałam: pierwszy raz, stres, obcy dom. Jak się pobiorą, zaproszę ich na obiady w weekendy, oswoimy się ze sobą, lód stopnieje.
Ale ten lód nie stopniał ani po ślubie, ani po narodzinach wnuka. Wszystkie próby zbliżenia się spełzły na niczym.
– Dzwonię do niej i mówię: „Olu, wpadnę jutro, pobawię się ze Stasiem, dobrze?”. A ona: „Oj nie, jutro idziemy do przychodni”. Później dzwonię do Piotra: „Dlaczego twoja żona mnie unika? Nie wpuszcza mnie do wnuka!”. A on: „Mamo, co ty, przychodź kiedy chcesz, choćby jutro”. „Jak to jutro, przecież macie przychodnię?” „Jaką przychodnię? Byliśmy tam tydzień temu!” – śmieje się.
Zawsze przychodzę z czymś – ciasto, owoce, mały prezent dla Stasia. Wnuk od razu biegnie do mnie, bo wie, iż babcia coś przyniosła. Syn robi herbatę, a synowa – z kamienną twarzą – zamyka się w sypialni. Tak jest od lat.
I niby nie mam powodu się obrażać – przecież nikt nie musi mnie kochać. Ale czy naprawdę tak można? Jestem matką! A ona też jest matką – czy nie rozumie, iż kiedyś może być na moim miejscu?











