**Dziennik, 15 stycznia**
“Kaziu, czy ty masz rozum? Myślisz, iż zapraszam cię do siebie za pieniądze? Żal mi cię, ot co.”
Kazio siedział na wózku inwalidzkim, wpatrując się przez zakurzone okno szpitalnej sali. Nie miał szczęścia widok wychodził na wewnętrzny dziedziniec, gdzie stał niewielki skwer z ławkami i klombami, ale prawie bez ludzi. Do tego trwała zima, pacjenci rzadko wychodzili na spacery. W sali był sam. Tydzień temu wypisano jego sąsiada, Janka Nowaka, i od tamtej pory czuł się jeszcze bardziej samotny.
Janek był duszą towarzystwa opowiadał milion historii, grając role jak prawdziwy aktor. Bo i był aktorem, studentem trzeciego roku szkoły teatralnej. W jego towarzystwie nie sposób się nudzić. Do tego codziennie przychodziła do niego matka, przynosząc domowe ciasta, owoce i słodycze, którymi Janek hojnie dzielił się z Kaziem.
Gdy Janek opuścił szpital, w sali zniknęła cała ta domowa atmosfera. Teraz Kazio czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek.
Jego ponure myśli przerwała pielęgniarka, która weszła do sali. Na jej widok zmartwił się jeszcze bardziej zamiast sympatycznej młodej Asi przyszła wiecznie markotna Ludmiła Stanisławówna.
Przez dwa miesiące w szpitalu nigdy nie widział, żeby się uśmiechnęła. Głos miała równie szorstki, co wyraz twarzy.
“No, czego się rozsiadłeś? Na łóżko!” warknęła, trzymając w ręce strzykawkę.
Kazio westchnął, posłusznie podjechał wózkiem i pozwolił się położyć. Ludmiła Stanisławówna sprawnie pomogła mu się przewrócić na brzuch.
“Spodnie zdejmij.” rozkazała. Kazio posłuchał i nic nie poczuł. Zastrzyki robiła mistrzowsko, za co w duchu był jej wdzięczny.
*Ciekawe, ile ona ma lat?* myślał, patrząc, jak pielęgniarka szuka żyły na jego chudej ręce. *Pewnie już na emeryturze. Ale musi pracować, bo emerytura mała. Dlatego taka zła.*
W końcu igła wbiła się w bladą żyłę, a Kazio tylko lekko się skrzywił.
“Gotowe. Lekarz był już dziś?” spytała niespodziewanie, szykując się do wyjścia.
“Nie, jeszcze nie.” pokręcił głową. “Może przyjdzie później”
“No to czekaj. I nie siedź przy oknie przewieje, a i tak wyglądasz jak szczapa.” rzuciła i wyszła.
Kazio chciał się obrazić, ale nie mógł. Pod tą szorstkością wyczuwał troskę. choćby taką, bo innej nie znał.
Kazio był sierotą. Rodzice zginęli, gdy miał cztery lata. W ich wiejskim domu wybuchł pożar, a on jako jedyny przeżył. Przypominały mu o tym blizny na ramieniu i nadgarstku matka, ratując go, wyrzuciła przez okno w zaspę śnieżną.
Nie pamiętał ich dobrze. Tylko fragmenty: matkę na wiejskim festynie, ojca, który niósł go na ramionach. I rudego kota, Bodzia albo Mruczka. Nic więcej nie zostało choćby rodzinne zdjęcia spłonęły.
W szpitalu nikt go nie odwiedzał nie miał komu. Gdy skończył osiemnaście lat, dostał pokój w akademiku. Lubił żyć sam, ale czasem ogarniała go taka tęsknota, iż chciało mu się płakać.
Po szkole próbował dostać się na studia, ale nie starczyło punktów. Poszedł do technikum. Tam było dobrze, ale z grupą się nie zgrał był cichy, a oni wolili imprezy niż książki.
Dwa miesiące temu, spiesząc się na zajęcia, poślizgnął się w przejściu podziemnym i złamał obie nogi. Teraz miał już lepiej, ale martwił się, jak poradzi sobie w akademiku bez windy.
Po południu przyszedł lekarz, doktor Marek Kowalski.
“Kazimierzu, dobra wiadomość złamania się zrastają. Za kilka tygodni będzie można chodzić o kulach. Można cię wypisać.” powiedział.
Kazio skinął głową, choć nie miał pojęcia, jak sobie poradzi.
Gdy został sam, weszła Ludmiła Stanisławówna.
“Co tak siedzisz? Zbieraj się.” podała mu plecak spod łóżka.
“Po co kłamałeś lekarzowi?” spytała nagle, przechylając głowę.
“O czym mówisz?” udawał zdziwienie.
“Wiem, iż nikt po ciebie nie przyjedzie. Jak sobie poradzisz?”
“Jakoś się dostanę.”
“Nie dasz rady sam. Z takimi nogami to pół roku rehabilitacji.”
Kazio milczał. Wtedy Ludmiła Stanisławówna usiadła obok niego.
“Słuchaj, to może nie moja sprawa, ale możesz zamieszkać u mnie. Na wsi mam dom, nisko. Dopóki nie staniesz na nogach.”
Kazio był w szoku. Mieszkać u obcej kobiety? Ale może nie do końca obcej?
“Zgoda.” w końcu powiedział. “Tylko nie mam pieniędzy”
Ludmiła Stanisławówna spojrzała na niego z oburzeniem.
“Kaziu, oszalałeś? Myślisz, iż za pieniądze cię biorę? Żal mi cię, tyle.”
Pierwsze dni u Ludmiły Stanisławówny były trudne. Wstydził się, rzadko wychodził z pokoju. Ale powoli przyzwyczaił się do małego domu za miastem, zapachu drewna w piecu, domowych obiadów.
Gdy wreszcie odłożył kule, wiedział, iż nie chce wracać do miasta. Pewnego dnia zastał Ludmiłę Stanisławównę płaczącą w progu.
“Zostań, Kaziu.” szepnęła.
I został.
Kilka lat później Ludmiła Stanisławówna siedziała na honorowym miejscu na jego weselu. A rok potem trzymała w ramionach wnuczkę, którą nazwali Ludmiłą.