**Dlaczego nazywał ją „córeczką”, a okazała się jego żoną: dramat, który zaczął się od żartu**
Podczas majówki odwiedziłem znajomych w Zakopanem. Zebrała się miła, choć nieznana mi grupa. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, przygotowywali stół. Moją uwagę przykuła para: mężczyzna około pięćdziesiątki i dziewczyna, najwyżej dwudziestoparoletnia. On – stateczny, z siwiejącymi włosami, ona – pełna życia, uśmiechnięta, jakby wniosła słońce do pokoju. Nazywali się Marek i Kinga. Ona ciągle mówiła do niego „tatusiu”. A ja, naiwny, rozczulałem się, myśląc, jak piękna jest relacja między ojcem a córką.
Gdy zaczęli się żegnać, Kinga z uśmiechem dodała: „Czeka na nas syn, bez nas nie zaśnie.” Zaniemówiłem. Po ich wyjściu zapytałem gospodarzy: „Jak to rozumieć? Jaki syn? Czy oni są małżeństwem?” Usłyszałem potwierdzenie. Tak, byli mężem i żoną. Mieli wspólnego syna. A „tatuś” to tylko żart. Kiedyś, na początku znajomości, sprzedawczyni w sklepie wzięła Kingę za córkę Marka. Tak już zostało. Najpierw dla śmiechu, potem z przyzwyczajenia.
Później poznałem ich historię. Historię, która brzmiała jak dowcip, ale stała się dowodem, iż wiek nie jest przeszkodą dla szczęścia.
Marek był kiedyś malarzem. Utalentowanym, ale jak to często bywa – bez stałego zajęcia. Za sobą miał dwa małżeństwa. Dorosłą córkę, z którą kontakt dawno się urwał. Problemy z alkoholem, samotność i wrażenie, iż życie przeszło obok. W wieku 45 lat zatrzymał się, spojrzał w lustro – i zrozumiał: tak dalej nie może być. Zaczął malować, ale nikt nie kupował. A potem – przypadkowe spotkanie. Kinga, ledwie dwudziestodwuletnia. Sam nie wiedział, co ona w nim widziała. Nieogolony, bez grosza przy duszy. A jednak została.
Jej miłość była jak oddech. Dla niej rzucił picie, zajął się sobą, znów zaczął tworzyć. Jego obrazy znalazły nabywców, potem przyszły wystawy, propozycje dekoracji restauracji. Pojawiły się pieniądze, stabilność, cel. Minęło dziesięć lat. Teraz mają piękne mieszkanie, podróżują, wychowują syna. Ona jest żoną szanowanego, zamożnego mężczyzny. A przecież kiedyś widziała w nim tylko zmęczonego „wuja” w wytartej kurtce.
Oczywiście, przyjaciółki i matka kręcili palcem przy skroni: „Kinga, co ty robisz? On mógłby być twoim ojcem!” Może i ona wątpiła. Ale słuchała serca. I nie pomyliła się. Marek uważa ją za swój cud. Dar, na który nie zasłużył. Stał się ojcem, jakim nigdy wcześniej nie był – troskliwym, cierpliwym, oddanym. Bawi się z synem, czyta mu książki, chodzi na spacery. choćby z dorosłą córką odbudował relacje. Zobaczyła, iż się zmienił.
Ten „nierówny związek” okazał się szczęśliwszy niż wiele małżeństw z trzyletnią różnicą wieku. Znam takich historii więcej. Mój znajomy, szef kuchni w Krakowie, ożenił się w pięćdziesiątce z dwudziestopięciolatką. Nigdy nie gotował, a teraz nie pozwala żonie zbliżyć się do kuchni: „Idź do kina, nie przeszkadzaj szefowi!”
Bo mężczyźni po czterdziestce to najlepsi mężowie. Mają już za sobą błędy, gonitwę, próżność. Potrzebują ciszy, domu, miłości. Cieszą się każdą chwilą z rodziną. Dla młodych kobiet są ciekawi – to nie rówieśnicy gadający o imprezach, ale ludzie, którzy wiele przeszli, uczą się rozumieć i chronić. Mogą być mentorami, opiekunami, przyjaciółmi.
A przede wszystkim – świetnymi ojcami. I ja nim jestem. Mojej córeczce jest osiem lat, a mi – pięćdziesiąt cztery. Wszyscy mówią, iż stałem się ojcem, jakim zawsze powinienem być. Wcześniej nie potrafiłem. Nie dojrzałem. Teraz wiem, co ważne.
Biegam rano w parku. Nie dla mody, ale by żyć dłużej. Chcę uczyć córkę jeździć na rowerze, pocieszać, gdy dostanie jedynkę, być przy niej, gdy pójdzie na pierwszą randkę. To najlepsza motywacja. Nie piwo przed telewizorem i rozmowy o działkach.
Jacques Cousteau powiedział: „Małe dzieci przedłużają życie.” Miał dzieci choćby po siedemdziesiątce. I to nie żart. Mężczyzna z małym dzieckiem to żywioł. Jest sprawny, energiczny, bo ma dla kogo żyć. Nie patrzy na inne kobiety – jego serce jest zajęte. Nie narzeka na rząd – myśli o szkole, lodach, wycieczkach. Pragnie wracać do domu.
W pięćdziesiątce być dobrym ojcem to nie wyczyn. To przywilej. I większy zaszczyt niż bycie „królem grilla” czy „mistrzem imprez”.
Gdy młoda żona dorasta, różnica wieku znika. Zostaje tylko miłość. Prawdziwa, dojrzała, wywalczona. jeżeli wahasz się, czy związać się z kimś starszym – spójrz na Marka i Kingę. Ich żart o „tatusiu” stał się początkiem najszczęśliwszego związku.