Cena szczęścia
Dawid leżał na kanapie, przymknął oczy i wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z mieszkania i zza okna. Przez nowoczesne okna docierały stłumione sygnały klaksonów, syreny policyjne albo karetki. W sąsiednim mieszkaniu ktoś się kłócił, gdzieś dzwonił telefon, trzasnęły drzwi…
Kiedyś uwielbiał tak leżeć i zgadywać, w którym mieszkaniu oglądają telewizję, a w którym toczy się awantura, na którym piętrze zatrzyma się winda…
— Znowu marzysz? A lekcje odrobiłeś?…
Dawid mógł przysiąc, iż to nie złudzenie—usłyszał głos mamy, daleki, ale żywy. Wzdrygnął się i otworzył oczy. Pokój był pusty, drzwi do przedpokoju otwarte. Gdyby teraz wyszła stamtąd, z ciemności, mama, nie zdziwiłby się, tylko ucieszył. Ale mama już nigdy nie wejdzie do tego pokoju. Zmarła tydzień temu. A jej głos—to tylko fantomowy ból.
Dawid usiadł, opuścił stopy na podłogę, poczuł pod stopami miękkie runo dywanu. *„Zwariuję, jeżeli tu zostanę. Trzeba było wziąć bilet powrotny na dzień po pogrzebie, w ostateczności na drugi”*—pomyślał. Oparł łokcie na kolanach, objął głowę dłońmi i zaczął się kołysać.
Nagły dźwięk telefonu wyrwał go z zamyślenia. Łokieć ześlizgnął się z kolana, a głowa opadła w dół. Dawid wstał i sięgnął po telefon, choćby nie patrząc na wyświetlacz. Wzrok utkwił w kartce na stole: *„Synku, mój jedyny!..”*
— Dawid, to ciocia Beata. Jak się trzymasz? Pewnie ciężko tam samemu? Może jednak do nas przyjedziesz?
— Nie, wszystko w porządku. — Dawid odłożył telefon, złożył list i schował go do szuflady meblościanki.
Nie mógł już dłużej zostać sam. choćby głosy zaczęły mu się wydawać. Znów wziął telefon, otworzył listę kontaktów i przewinął. *„Kuba, stary kumpel ze studiów. Właśnie jego teraz potrzebuję!”*
— Kuba, cześć! — powiedział Dawid, gdy usłyszał głos przyjaciela.
— Hej! Coś mi nie…
— Nie poznajesz? gwałtownie zapomniałeś starego kumpla. Nie spodziewałem się po tobie.
— Czekaj. Dawid?! Ty co, przyjechałeś? — uradowany głos Kuby rozbrzmiał w słuchawce.
— Przyjechałem, a widzę, iż nie byłem oczekiwany i zapomniany — powiedział Dawid z pretensją.
— Ależ cię nie zapomniałem, gołowąsie. Nie spodziewałem się—to prawda. Gdzie teraz jesteś?
— W domu — Dawid spoważniał.
Po zmianie tonu głosu Michał od razu zrozumiał, iż coś się stało.
— Mama?
— Nie żyje. Pogrzeb miałem tydzień temu. Dziewięć dni minęło.
— Współczuję. Widziałem ją pół roku temu. Wyglądała źle, schudła. Na początku choćby jej nie poznałem. Jak długo jeszcze tu zostajesz?
— Trzy dni.
— Mam do ciebie przyjechać? Albo nie, lepiej chodź do nas. Pewnie już zwariowałeś tam sam.
— Do was? — Dawid powtórzył.
— No, przecież się ożeniłem. Z Olą. Wyobrażasz sobie? Stoi obok, pozdrawia i też cię zaprasza. Przyjdź teraz. Akurat zdążysz na obiad. Tylko teraz mam inny adres. Wzięliśmy z żoną mieszkanie na kredyt.
— Podaj adres — rzeczowo powiedział Dawid.
*„Niesamowite, ożenił się. Ola od pierwszego roku szalała za Kubą, a on to z Kasią, to z Martą się kręcił, aż mu oczy otworzyłem…”* Dawid gwałtownie się spakował i zamówił taksówkę.
Po drodze poprosił kierowcę, by zatrzymał się przed sklepem. Kupił dla siebie i Kuby koniak, dla Oli wino, pudełko czekoladek i wędliny na przekąskę.
Nie czekał na windę, wszedł po schodach na szóste piętro. Przez ostatnie dwa dni nie wychodził z domu. Przyjemnie było rozruszać nogi. Mijając drzwi na trzecim piętrze, nagle usłyszał ciche zawodzenie—albo dziecka, albo szczeniaka. Zatrzymał się.
— Hej, kto tam? — zapytał, przytulając ucho do drzwi.
Zawodzenie ucichło. Dawid postał chwilę i już miał iść dalej, gdy zza drzwi znów dobiegły przeciągłe, monotonne dźwięki.
— Kto tam płacze? — zapytał Dawid.
— Ja nie płaczę, tylko śpiewam — odpowiedział dziecięcy głosik.
— A czemu pod drzwiami śpiewasz?
— Czekam na mamę.
— A gdzie ona jest? Jesteś sam? — dopytywał Dawid.
— Mama pojechała do babci do szpitala, a mnie zamknęła. Jestem chory.
— Jak to zamknęła? A ile masz lat?
— Pięć. A ty kto?
— Ja Dawid. Szedłem obok i usłyszałem twoją piosenkę.
— A ja Tomek. Chcesz, powiem ci wierszyk o Mikołaju?
— No dawaj — zgodził się Dawid.
Dawid słuchał i uśmiechał się. Sam w dzieciństwie uczył się podobnego, tylko zapomniał.
— Za wierszyka należy się prezent. Tylko jak ci go dam? Jesteś zamknięty. Teraz na chwilę pójdę do przyjaciela i wrócę. Dobrze?
— Jaki prezent? Jesteś Mikołajem?
— Nie. Czekaj — powiedział Dawid i ruszył dalej.
Drzwi otworzył Kuba i od razu chwycił Dawida w objęcia.
— Witaj, stary! Ile to lat mnie nie było słychać.
— Daj człowiekowi się rozebrać — rozległ się kobiecy głos.
Dawid odsunął się i zobaczył w drzwiach pokoju Olę. Zmieniła się, wypiękniała.
— Wchodź, niedawno się wprowadziliśmy, jeszcze nie wszystko tu skończone — w głosie Kuby wyraźnie słychać było dumę. *Patrz, mówił tonem, zazdrość*.
Dawid rozejrzał się i gwizdnął.
— O rany! Nie udawaj skromnisia. Fajnie u was.
— Wpadliśmy w długi, więc codzienność—lepsza niż u rodziców. Planujemy dziedzica. — Kuba promieniał jak nalana lampa.
— Siadajcie od razu do stołu — zarządziła Ola.
Pili, przekąsali, dzielili się nowinkami.
— A ty, żonaty? Dzieci masz? — spytała Ola.
I wtedy Dawid przypomniał sobie o chłopcu.
— Słuchajcie, czy będę wam się wydawałDawid uśmiechnął się, patrząc na Tomka i Olę, i zrozumiał, iż właśnie znalazł rodzinę, o której choćby nie śmiał marzyć.