**Zapłata za żart**
Piętnaście lat razem. Wydawało się, iż to zwykła rodzina z Gdańska: Bartosz i Bogna, dwoje dzieci — Mikołaj i Zosia. Zżyci, serdeczni, z mocnymi więziami i dobrą opinią wśród znajomych. Wszyscy nazywali ich wzorowym małżeństwem. Żyli zgodnie, bez głośnych kłótni, z szacunkiem i ciepłem. Zdawało się, iż szczęście na zawsze zagościło w ich domu.
Bartosz był duszą towarzystwa, urodzonym żartownisiem. Jego pasją były psikusy. Nie te niewinne, ale takie, od których włosy stawały dęba.
Mógł zapakować kawałek plasteliny w cukierkowy papier — identyczny pod względem koloru i kształtu. Albo wypełnić ciasteczko pastą do zębów. Lubił nalać sos sojowy do butelki po oranżadzie, tworząc iluzję coli. Pewnego razu na przyjęciu jego ofiary, spodziewając się kremowego nadzienia w czekoladkach, gryźli glinianą masę. Bartosz śmiał się do łez, ale reszta — niekoniecznie.
— Bartek, proszę cię — nie raz błagała Bogna. — Nie dzisiaj. Niech choć rocznica minie spokojnie. Bez twoich wybryków.
— Dobrze, przysięgam, ani jednego żartu, tylko świętowanie — obiecał w dzień ich kryształowego wesela.
Dom szykował się na przyjęcie. Bogna gotowała w kuchni, dzieci dekorowały salon. Bartosz dostał ogromną listę zakupów i pojechał do sklepu. Wrócił po dwóch godzinach. Ale przed blokiem czekała na niego pierwsza niespodzianka — ktoś zaparkował na jego miejscu.
Trochę pomarudziwszy, zostawił kartkę „niesfornemu kierowcy” i zaparkował na podwórku. Torby były ciężkie, ale się spieszył: bez tych zakupów stół by nie powstał.
Wszedł na piętro. Wyjmuje klucz — nie pasuje. Zimny pot spłynął mu po plecach. Dzwonek brzmiał obcym głosem, nie tym, co zwykle. Drzwi się otworzyły, i…
Przed nim stała nieznajoma kobieta w szlafroku i papilotach.
— No wreszcie! Już cały sklep obdzwoniliśmy! Gdzie zakupy? — rzuciła ze złością.
Bartosz oniemiał.
Pojawił się mąż kobiety — postawny, wesoły mężczyzna o imieniu Janusz.
— Ela, to pewnie dostawca.
— Ile mamy zapłacić? Gdzie paragon? — Ela już grzebała w torbach.
— Przepraszam… — głos Bartosza zadrżał. — To przecież moje mieszkanie. Ulica Nadmorska, 12, klatka 17?
— Tak, wszystko się zgadza. Kupiliśmy je pięć lat temu od kobiety z dziećmi. Chyba miała na imię Bogna, a dzieci Mikołaj i Zosia.
Bartosz o mało nie upuścił toreb. Serce ścisnęło mu się w piersi. Wyciągnął dowód osobisty, pokazał zameldowanie. Wszystko się zgadzało — klatka 17.
— Proszę wejść, niech pan spojrzy — zaproponowała Ela.
Wszedł… i znalazł się w obcym miejscu. Meble nie te. Ściany przemalowane. Nic znajomego. W głowie mu się zakręciło. Oparł się o krzesło. Pojawili się dzieci Eli — w podobnym wieku co jego. Śmiech, głosy, gwar. Wszystko to przypominało koszmar.
Wyciągnął telefon. Zadzwonił do Bogny.
— Bognuś… co się dzieje? Gdzie jesteś? Dlaczego w naszym mieszkaniu są obcy ludzie?
— Bognuś, idziesz? — rozległ się męski głos w tle.
— Już, kochanie! — wesoło odkrzyknęła. Potem w słuchawce: — Kto mówi, przepraszam?
— Bogno! To ja, Bartosz!
— Kto? Bartek? Żartujesz sobie? Pięć lat cię nie było, i nagle — dzień dobry?
— Jakie pięć lat?! Wyszedłem do sklepu na dwie godziny!
— Wyjechałeś w dzień rocznicy i zniknąłeś. Ani słowa. Sprzedałam mieszkanie, sama nie dałam rady. Dzieci dorosły. Mamy nowe życie. Jestem zamężna. Mieszkamy w domu mojego męża…
— Czekaj! Co ty opowiadasz? — łzy dławiły go. — To jakiś żart? Halucynacje?
— Nie, Bartku. To ty żartowałeś z nas przez lata. Ale dziś sam zakosztowałeś swojego lekarstwa…
I wtedy… do mieszkania weszły dzieci, Bogna, sąsiedzi, przyjaciele. Ze śmiechem i oklaskami.
— Niespodzianka! — krzyknęli jednym głosem.
Bartoszowi zadrżały kolana. Rozejrzał się po pokoju — znajome twarze. Tylko scena jak w teatrze.
— To był żart — potwierdziła Bogna. — Przygotowywaliśmy go pół roku. Chcieliśmy, żebyś poczuł, jak to jest — być po drugiej stronie twoich psikusów.
— Wy… szaleńcy… — wyszeptał, drżącymi rękami sięgając po kozłka lekarskiego.
— Poznaj, to Janusz i Ela. Aktorzy z teatru dramatycznego. Odegrali swoje role znakomicie.
— A dzwonek? A zamek?
— Janusz jest złotą rączką. Wymienił zamek i dzwonek. Wszystko według scenariusza.
— A głos w słuchawce?
— Mój brat Tomek. Zawiązał sobie usta chustą, żebyś nie rozpoznał głosu.
Bartosz osunął się na łóżko, a Bogna troskliwie podała mu szklankę wody.
— Mamo — szepnął Mikołaj — chyba przesadziliśmy?
— Mam nadzieję, iż wreszcie zrozumie, jak to jest być ofiarą żartu. Myślę, iż teraz psikusy się skończą.
I rzeczywiście zrozumiał. Na zawsze.