**Dziennik Walentyny**
Więcej już nie zniosłam. Nie rozumiałam, dlaczego Damian tak się do mnie odnosi – czy przestał mnie kochać? Dzisiaj znów wrócił późno i położył się w salonie.
Rano, gdy wyszedł na śniadanie, usiadłam przed nim.
— Dam, możesz mi wytłumaczyć, co się dzieje?
— A co ci nie pasuje?
Pił kawę, unikając mojego wzroku.
— Od kiedy urodzili się chłopcy, bardzo się zmieniłeś.
— Nie zauważyłem.
— Żyjemy jak sąsiedzi od dwóch lat. To też nie zauważyłeś?
— Posłuchaj, czego ty chcesz? Dom pełen rozrzuconych zabawek, śmierdzi mleczną kaszką, dzieci wrzeszczą… Myślisz, iż to komukolwiek może się podobać?
— Damian, to twoje dzieci!
Zerwał się i nerwowo chodził po kuchni.
— Normalne żony rodzą jedno dziecko, żeby spokojnie bawiło się w kącie. A ty od razu dwóch! Mama mnie ostrzegała, ale nie posłuchałem – tylko takie jak ty potrafią się rozmnażać!
— Jakie „takie”?
— Bez celu w życiu.
— To ty kazałeś mi rzucić studia, żebym poświęciła się rodzinie!
Usiadłam. Po chwili milczenia dodałam:
— Myślę, iż powinniśmy się rozwieźć.
Zastanowił się, po czym odpowiedział:
— Tylko bez alimentów. Sam ci dam pieniądze.
Wyszedł. Chciałoby się płakać, ale z pokoju dziecięcego dobiegł hałas – bliźniaki się obudziły.
Tydzień później spakowałam rzeczy i wyprowadziłam się z chłopcami. Miałam duży pokój w komunale po babci. Nowi lokatorzy – z jednej strony ponury, choć jeszcze nie stary mężczyzna, a z drugiej jaskrawa pani po sześćdziesiątce. Najpierw zapukałam do niego:
— Dzień dobry, jestem nową sąsiadką. Kupiłam ciasto, może na herbatę?
Uśmiechałam się, ale on tylko burknął:
— Nie jem słodkiego.
I zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Pani Zofia zgodziła się na herbatę, ale tylko po to, by wygłosić przemowę.
— Lubię drzemki w dzień, bo wieczorami oglądam seriale. Mam nadzieję, iż twoje urwisy nie będą przeszkadzać. I niech nie biegają po korytarzu!
Słuchałam, myśląc z goryczą, iż czeka mnie tu trudne życie.
Wysłałam chłopców do przedszkola, a sama zatrudniłam się tam jako pomoc. Wygodnie – pracowałam do ich odbioru. Płacili grosze, ale Damian obiecał pomagać.
Przez pierwsze trzy miesiące po rozwodzie rzeczywiście przysyłał pieniądze. Potem – cisza. Dwa miesiące nie miałam jak zapłacić za czynsz.
Pani Zofia tylko pogarszała sprawę. Pewnego wieczoru, gdy karmiłam chłopców makaronem, wpadła w atłasowym szlafroku.
— Mam nadzieję, iż uregulowałaś zaległości? Nie chciałabym zostać bez prądu.
— Jeszcze nie. Jutro pojadę do byłego męża – zapomniał o dzieciach.
Podeszła do stołu.
— Karmisz ich samymi makaronami… Wiesz, iż jesteś złą matką?
— Jestem dobrą matką! A tobie radzę nie wtrącać się w nie swoje sprawy, bo możesz dostać w nos!
Rozległ się wrzask. Sąsiad, Jan, wyszedł na hałas. Słuchał, jak pani Zofia złorzeczy, po czym wrócił do siebie i przyniósł pieniądze.
— Masz. Zamknij się.
Nazajutrz Damian odmówił pomocy.
— Nie mam teraz na to.
— Damian, dzieci trzeba czymś karmić!
— To je karm. A alimentów nie dostaniesz – oficjalnie zarabiam grosze.
Wróciłam do domu w łzach, czekając na wypłatę. Ale czekał tam jeszcze policjant – pani Zofia złożyła skargę, iż grożę jej życiu, a dzieci są zaniedbane.
Po miesiącu walki o dokumenty Jan w końcu się uśmiechnął.
— Twoim dzieciom można pomóc. Moich już nie ma.
W noc przed decyzją komisji nie mogłam zasnąć. Jan opowiedział mi o swojej rodzinie – żonie i dzieciach, które stracił w pożarze.
Następnego dnia dostałam chłopców z powrotem.
Życie się układało. Pani Zofia chowała się w pokoju, ja dostałam pracę na fabryce. Ale Jan był coraz smutniejszy. Aż pewnego dnia znalazłam w jego kieszeni telefon – ze zdjęciem mnie na wygaszaczu.
Weszłam do jego pokoju.
— Jan… ożeń się ze mną?
Popatrzył na mnie długo, wziął moją twarz w dłonie.
— Nie umiem ładnie mówić. Ale zrobię wszystko dla ciebie i chłopców.