Mroźne powietrze kłuło twarz jak igły, ale Wojciech nie czuł zimna. W jego wnętrzu wszystko zamarzło – serce stało się lodową bryłą, zimniejszą niż najsroższa zamieć. Stał w środku zasypanego śniegiem parku, owiniętego wieczornym półmrokiem, i gorączkowo wpatrywał się w przechodniów, próbując wypatrzeć tę jedną małą postać w jaskrawoczerwonym kombinezonie. Staś. Jego wnuk.
Dla Wojciecha ten chłopiec był całym światem. Ściskając w dłoni telefon, przeklinał w myślach moment, gdy odwrócił uwagę na istotny służbowy rozmowę. Tylko jedna minuta nieuwagi – a teraz serce ściskał strach i poczucie winy. Oskarżał siebie bezlitośnie, każdym nerwem, każdą komórką swojego silnego ciała.
W głowie tłukła się tylko jedna myśl: „Stracę go”. Ostatni rok życia Wojciecha był pasmem nieodwracalnych strat. Najpierw odeszła żona – cicho, niemal niezauważalnie, jakby zgasła pod ciężarem choroby. Potem nadeszła straszna wiadomość z Himalajów – tam zginęli jego córka i zięć. Rodzice Stasia.
Ten chłopiec z poważnym spojrzeniem i wzruszającym uśmiechem był teraz jedyną rzeczą, która łączyła Wojciecha z przeszłością. Jedynym oparciem. Myśl o jego stracie powodowała fizyczny ucisk w gardle. Trzymał się Stasia jak tonący brzytwy. Nie wyobrażał sobie bez niego życia.
Panika rosła. Krzyknął, zrywając gardło:
— Staś! Stasiu! Gdzie jesteś?!
Odpowiedziała mu tylko cisza i świst wiatru niosącego śnieżną krupy. Przechodnie patrzyli na niego z dezaprobatą – dla nich był tylko roztargnionym dziadkiem, który zgubił wnuka. Nikt nie wiedział, ile bolu kryło się za tym krzykiem.
I wtedy, gdy nadzieja była już na wyczerpaniu, dobiegł cienki, przerażony krzyk – od strony rzeki. Wojciech zastygł. To był głos Stasia. Krzyk, od którego krew ścina się w żyłach.
Bez namysłu ruszył w stronę brzegu. Wiedział, jak zdradliwa była ta rzeka. Lód wydawał się mocny, ale pod puszystym śniegiem kryły się niebezpieczne przeręble. Tam, w czarnej wodzie, miotała się mała postać w czerwonym kombinezonie. Staś.
Serce Wojciecha runęło w dół. Biegł, zapadając się w zaspy, potykając, łapiąc powietrze. Wydawało się, iż dystans jest nie do pokonania. Widział, jak wnuk walczy z lodowatą wodą, jak ubranie ciągnie go w dół. Wiedział: nie zdąży. Ale w tej samej chwili, gdy rozpacz miała go pochłonąć, z cienia wyłoniła się ciemna sylwetka. Kobieta.
Poruszała się błyskawicznie, niemal zwierzęco – rozciągnięta na lodzie, ślizgając się, dotarła do przerębla. Jednym silnym ruchem wyciągnęła Stasia na lód, potem ciągnęła go w stronę brzegu.
Wojciech podbiegł, wyrwał wnuka ze śniegu, przycisnął do siebie tak mocno, jak tylko mógł. Chłopiec płakał, drżał. Nie mówiąc ani słowa, Wojciech rzucił kobiecie rozkaz:
— Za mną. Do domu. Rozgrzać się.
Posłusznie poszła za nim.
W samochodzie, owinięty w kurtkę dziadka, Staś powoli się uspokajał. Lekarz zbadał go i powiedział, iż wszystko będzie dobrze. W domu Wojciech położył chłopca spać, a sam wolno wszedł do kuchni, gdzie czekała kobieta w jego starym szlafroku. Wyglądała na krucha, wychudzona, z głębokim bólem w oczach.
— Jak się nazywasz? — zapytał, podając jej kubek herbaty.
— Magdalena.
— Dziękuję ci. Uratowałaś mojego wnuka. Moje jedyne skarby. choćby nie wiesz, co to dla mnie znaczy.
Chciał wręczyć jej pieniądze, ale cofnęła dłonie.
— Nie zrobiłam nic specjalnego. Byłam w pobliżu. Każdy by tak postąpił.
Wojciech widział, iż mówi prawdę. Żadnej chciwości, żadnej korzyści – tylko zmęczenie i smutek.
— Może potrzebujesz pracy? — zapytał łagodnie. — Mam restaurację. Potrzebuję kogoś do pomocy w kuchni. Pensja niewysoka, ale stabilna. jeżeli się zgodzisz, będę wdzięczny.
Magdalena podniosła oczy, pełne łez.
— Dziękuję… Tak, zgadzam się.
Kilka tygodni minęło szybko. Wojciech był zajęty opieką nad Stasiem i pracą. Ale coraz częściej łapał siebie na tym, iż obserwuje Magdalenę. Pracowała ciężko, z niesamowitą dokładnością i wyczuciem. Czasem pomagała kucharzom, radami, które płynęły naturalnie, jakby całe życie spędziła w kuchni.
Pewnego dnia nadszedł prawdziwy kryzys: istotny urzędnik zamówił bankiet z wyjątkowymi wymaganiami, a terminy były niemal niemożliwe. Dla restauracji – szansa na nowy poziom. Dla Wojciecha – ogromne ryzyko.
Ale to wtedy po raz pierwszy zorientował się, jak głęboka jest wiedza Magdaleny – znacznie wykraczała poza mycie naczyń. Wzięła sprawy w swoje ręce, zorganizowała pracę, zaproponowała rozwiązania. Bankiet przeszedł idealnie.
Wtedy Wojciech zrozumiał: przed nim nie była tylko pomocnica. Przed nim stała osoba, której można było zaufać. Ktoś, kto także szukał drugiej szansy – i znalazł ją w pracy, w rodzinie, której niespodziewanie jej udzielono.
Gdy ostatni goście wyszli, a kuchnia zaczęła pustoszeć, Wojciech podszedł do Magdaleny. Stała przy kuchence, jakby przytwierdzona do miejsca, poprawiając coś w garnku. W jej oczach mieniło się głębokie skupienie.
Nie powiedział ani słowa – po prostu wziął ją za rękę. Jej dłoń była zimna, ale czuł w niej żywą duszę.
— Magdo… — jego głos był ochrypły od emocji. — Wyjdź za mnie. Kocham cię.
Magdalena spojrzała na niego. Na jej twarzy mieszały się światło i ból. Łzy błyszczały na rzęsach, a głos drżał:
— Wojciech… Ja też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę. Byłam w więzieniu. Mam piętno przeszłości. Nie chcę ci psuć życia, niszczyć twojej reputacji. Jesteś znanym restauratorem, a ja… nie jestem ciebie warta. Zasługujesz na lepsze.
Po kilku dniach Wojciech odwiedził Ryszarda – swojego szefa kuchni, który już trochę doszedł do siebie po kontuzji. Opowiedział mu szczegółowoPo kilku miesiącach przygotowań, w dniu ich ślubu, mały Staś trzymał pierścionki, a Magdalena w białej sukni uśmiechała się przez łzy, wiedząc, iż znalazła dom, którego nigdy nie śmiała sobie wymarzyć.