**Dziennik, 15 maja**
Kiedyś byliśmy z Aliną zupełnie zwyczajną rodziną z podwarszawskiej miejscowości. Oboje pracowaliśmy jako inżynierowie w lokalnej fabryce — stabilnie, choć bez wielkich zarobków. Zwykłe dni, syn w podstawówce, codzienne troski i euforii — wszystko jak u innych. Najważniejsze, iż zawsze uważałem się za szczęściarza. Nie tylko dlatego, iż żona to dobry i oddany człowiek, ale też dlatego, iż potrafiła zamienić każdy obiad w święto. Jej gotowanie było czystą magią. Sałatki, ciasta, dania główne — wszystko z sercem i pomysłem. choćby zwykła jajecznica smakowała jak w najlepszej restauracji. „Na pewno nie skończyłaś szkoły kulinarnej?” — spytałem raz żartem.
Ale okazało się, iż w każdej kulinarnej pasji kryje się ziarno, które może wywrócić życie do góry nogami.
Najpierw Alina zaczęła narzekać na pracę. Mówiła, iż ma dość rysowania projektów, iż nie chce żyć od wypłaty do wypłaty, iż dusza domaga się zmiany. Na początku nie przejmowałem się tym specjalnie. Wszyscy się męczymy, zwłaszcza zimą. Starałem się ją pocieszać, tłumaczyłem, iż inżynier to pewny zawód. Ale Alina tylko milkła albo machała ręką. Aż pewnego dnia usiadła przy stole i oznajmiła:
— Znalazłam kurs. W „Akademii Mistrzów Kuchni”, rekrutują nowych uczniów, obiecują pracę w dobrych restauracjach po ukończeniu. Nauka tylko trzy miesiące. To jest to. Czuję to.
Kwota za kurs powaliła mnie na kolana. Nie sądziłem, iż dyplom kucharza kosztuje tyle, co studia na prywatnej uczelni. Ale w oczach Aliny zobaczyłem determinację, której nie da się zignorować. Długo liczyliśmy, zastanawialiśmy się, braliśmy konsultacje w banku. Wzięliśmy kredyt. A tydzień później Alina zrezygnowała z pracy.
Zaczęły się trzy miesiące koszmaru. Nie dlatego, iż żona się zmieniła — wręcz przeciwnie, całkowicie oddała się nauce. Podręczniki, filmy, notatki, warsztaty. Ja i nasz syn, Tomek, staliśmy się jej fanami na kuchennej próbie: raz próbowaliśmy nowych sosów, raz ocenialiśmy stopień ugotowania makaronu. Ale niedługo Alina zaczęła uważać, iż jej dawne dania to „kiepskie próby” i „dziecinada”. Próbowałem protestować, ale ona tylko machała ręką:
— Nie jesteś kucharzem, nie rozumiesz. To, co robiłam wcześniej, to bazgranina. Prawdziwa kuchnia jest gdzie indziej — tam, gdzie dekoruje się dania pęsetą.
Potem doszedł dodatkowy kurs — obowiązkowy przed egzaminem. Kolejne wydatki. Kolejne nerwy. Ale wszystko się opłaciło: Alina stała się jedną z najlepszych na roku i dostała propozycję pracy w ekskluzywnej restauracji. Świętowaliśmy jej sukces — choćby pierogami, bo na więcej czasu już nie miała.
Minął miesiąc. Potem drugi. Nasze rodzinne obiady zamieniły się w niekończącą się karuzelę mrożonek: pierogi, kopytka, czasem parówki. Kiedy delikatnie wspominałem, iż w domu też miło poczuć zapach domowego żurku czy szarlotki, Alina wzdychała:
— Po dwanaście godzin stoję przy kuchni. Nie mam siły. Co, pierogi nie są smaczne?
Niesmaczne? Nie, smaczne. Ale od nadmiaru choćby one mogą znudzić. choćby Tomek zaczął pytać:
— Tato, a mama kiedyś znów ugotuje zupę?
Zamiast zupy były historie. Jakie tam podają steki, jak przyrządzają łososia z pistacjami, jak zachwyceni goście biją brawo. A u nas na stole — znowu ciasto z mięsem.
Potem był jubileusz mojego przyjaciela, Jacka. Wiedział, gdzie pracuje Alina, i poprosił o pomoc w organizacji przyjęcia. Żena chętnie się zgodziła, załatwiła wszystko z rabatem, a wieczór był przepyszny. Stol uginał się od przysmaków, komplementy płynęły szerokim strumieniem, a znajomi patrzyli na mnie z podziwem:
— No, Krzysiek, toś ty szczęściarz! Z taką żoną pewnie w domu uczty każdego dnia?
Tylko się wymownie uśmiechałem. Jak wytłumaczyć, iż od pół roku nie widziałem w domu nic poza pierogami?
A potem Alina zaczęła się od nas oddalać. Wychodziła wcześnie, wracała późno, zmęczona i poirytowana. Dom stał się dla niej mało ważny. Z Tomkiem zajmowałem się ja. Pranie — moja sprawa. Gotowanie… sami rozumiecie. W końcu nie wytrzymałem:
— Alina, skoro teraz żyjesz w restauracji, może się tam przeprowadź?
Obraziła się. Powiedziała, iż nie rozumiem jej drogi, jej powołania. Ale po kilku dniach sama usiadła ze mną do rozmowy.
— Przepraszam. Naprawdę się zagalopowałam. Myślałam, iż jeżeli nie będę dorastać do poziomu restauracji, wyrzucą mnie. Nie zauważyłam, kiedy przestałam być żoną.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Alina zaczęła przynosić jedzenie z pracy — gorące, pachnące. W niedziele czasem gotuje w domu. Tomek znów biega do kuchni z pytaniami: „Mamo, co dziś na kolację?” A ja, patrząc na nich oboje, myślę: tak, odnalazła siebie. Ale najważniejsze, iż nie zgubiła nas.
I teraz, gdy ktoś spyta, czy zazdroszczę kuchni, odpowiadam:
— Zazdroszczę. Ale znaleźliśmy równowagę. Najważniejsze, żeby za pierogami nie zaginęła rodzina.