Kiedy żona została szefową kuchni – a w domu zostaly tylko pierogi
Kiedyś z Anią byliśmy zwykłą rodziną z podwarszawskiego miasteczka. Oboje pracowaliśmy jako inżynierowie w lokalnej fabryce – stabilnie, choć nie bogato. Codzienność pełna szkolnych spraw naszego syna, małych euforii i zmartwień – normalnie, jak u ludzi. A przede wszystkim – zawsze uważałem, iż miałem niesamowite szczęście do żony. Nie tylko dlatego, iż to ciepła i oddana osoba, ale też dlatego, iż potrafiła zamienić każdy obiad w święto. Jej gotowanie to była magia. Sałatki, ciasta, dania główne – wszystko z sercem i pomysłem. choćby jajecznica smakowała inaczej, aż spytałem raz: „Ty na pewno nie masz wykształcenia kulinarnego?”
Ale, jak się okazało, w każdym zamiłowaniu do gotowania czai się pewien robaczek. I ten robak urósł pewnego dnia na tyle, żeby wywrócić nasze życie do góry nogami.
Najpierw Ania zaczęła narzekać na pracę. Mówiła, iż ma dość siedzenia nad projektami, iż nie chce już żyć od zaliczki do wypłaty, iż dusza domaga się zmiany. Na początku nie przywiązywałem do tego wagi. No bo co, każdy się męczy, zwłaszcza zimą. Starałem się ją pocieszać, przypominałem, iż inżynier to potrzebny i stabilny zawód. Ale Ania tylko milczała albo machała ręką. Aż pewnego dnia usiadła przy stole i oznajmiła:
– Znalazłam kurs. W „Smakach Warszawy”, rekrutują, obiecują pracę w ich restauracjach po ukończeniu. Tylko trzy miesiące nauki. To jest to. Czuję to.
Koszt kursu zwalił mnie z nóg. Nie myślałem, iż dyplom kucharza kosztuje jak studia na prywatnej uczelni. Ale w oczach Ani zobaczyłem determinację, której nie dało się zignorować. Długo liczyliśmy, zastanawialiśmy się, braliśmy porady w banku. Wzięliśmy kredyt. A tydzień później Ania rzuciła pracę.
Zaczęły się trzy miesiące koszmaru. Nie dlatego, iż żona się zmieniła – wręcz przeciwnie, całkowicie oddała się nauce. Podręczniki, filmy, notatki, warsztaty. Ja z synem zamieniliśmy się w jej fanclub na kuchni – raz próbowaliśmy nowych sosów, raz ocenialiśmy stopień ugotowania makaronu „al dente”. Ale niedługo Ania zaczęła uważać, iż jej dawne dania to „totalna bzdura”, „żenujące próby”. Próbowałem protestować, ale tylko machała ręką:
– Ty nie jesteś kucharzem, nie rozumiesz. To, co robiłam wcześniej, to poziom przedszkolaka. Prawdziwa kuchnia jest tam, gdzie szczypcami układa się mikroziele.
Potem był dodatkowy kurs – obowiązkowy do egzaminu. Kolejne wydatki. Kolejne nerwy. Ale wszystko się opłaciło: Ania została jedną z najlepszych na roku i dostała propozycję pracy w ekskluzywnej restauracji. Świętowaliśmy jej sukces – choć już tylko pierogami, bo na więcej nie miała czasu.
Minął miesiąc. Potem drugi. Nasze rodzinne obiady zamieniły się w niekończącą się karuzelę mrożonek: pierogi, pyzy, czasem parówki. Kiedy delikatnie wspominałem, iż w domu też przydałby się aromat żurku czy drożdżówki, Ania tylko wzdychała:
– Stoję przy kuchni dwanaście godzin dziennie. Nie mam już siły. Co, pierogi ci nie smakują?
Nie smakują? Nie, smakują. Ale od nadmiaru choćby one mogą znudzić. choćby syn zaczął zauważać:
– Tato, a mama kiedyś nam ugotuje zupę?
Ale zamiast zupy były opowieści. Jakie mają steki, jak danie z łososiem i pistacjami, jak zachwyceni goście biją brawo. A u nas na stole – znowu ciasto z mięsem.
Potem były urodziny mojego kolegi. Wiedział, gdzie pracuje Ania, i poprosił o pomoc w organizacji wieczoru. Żena chętnie się zgodziła, załatwiła wszystko z rabatem, i impreza była przepiękna. Stół uginał się od delicji, komplementy płynęły szeroką rzeką, a znajomi patrzyli na mnie z podziwem:
– Ty, Wojtku, masz szczęście! Z taką żoną pewnie w domu codziennie uczta?
Tylko się wymownie uśmiechałem. Jak wytłumaczyć, iż od pół roku nie widziałem w domu niczego poza pierogami?
A potem Ania zaczęła się od nas oddalać. Wychodziła wcześnie, wracała późno, zmęczona, rozdrażniona. Dom stał się dla niej mało ważny. Synem zajmowałem się ja. Pranie – na mnie. Gotowanie… sami rozumiecie. W końcu nie wytrzymałem:
– Aniu, skoro teraz żyjesz w restauracji, może się tam przeprowadź?
Uraziła się. Powiedziała, iż nie rozumiem jej drogi, jej powołania. Ale po paru dni usiadła ze mną na poważną rozmowę.
– Przepraszam. Naprawdę się zagalopowałam. Myślałam, iż jeżeli nie będę na poziomie restauracji, to mnie zwolnią. Nie zauważyłam, kiedy przestałam być żoną.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Ania zaczęła przynosić jedzenie z pracy – ciepłe, pachnące. W niedziele czasem gotuje w domu. Syn znów biega do kuchni z pytaniem: „Mamo, co dziś na kolację?” A ja patrzę na nich oboje i myślę: tak, odnalazła siebie. Ale najważniejsze, iż nie zgubiła nas.
I teraz, jeżeli ktoś zapyta, czy zazdroszczę kuchni, odpowiadam:
– Zazdroszczę. Ale teraz znaleźliśmy równowagę. Ważne, żeby za pierogami nie zginęła rodzina.