Podczas majówki znalazłem się u znajomych w Sopocie. Zebrała się sympatyczna, choć nieznana mi ekipa. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, nakrywali do stołu. Moją uwagę przykuła para: mężczyzna około pięćdziesiątki i dziewczyna, najwyżej dwadzieścia siedem lat. On – stateczny, ze szlachetną siwizną, ona – pełna życia, radosna, z uśmiechem jak promień słońca wpadający do pokoju. Nazywali się Marek i Zosia. Ona cały czas zwracała się do niego „tatusiu”. A ja, niczego nieświadomy, siedziałem i rozczulałem się: jak cudownie, iż ojciec z córką mają tak szczery i ciepły kontakt.
Ale gdy zaczęli się zbierać do domu, Zosia z uśmiechem wyjaśniła: „Czeka na nas syn, nie zaśnie bez nas”. Szczerze mówiąc, osłupiałem. Po ich wyjściu cicho zapytałem gospodarzy: „Jak to rozumieć? Jaki syn? Czy oni są małżeństwem?” I otrzymałem potakujące skinienie głowy. Tak, mąż i żona. Tak, mają wspólnego syna. A „tatuś” to tylko taki żart. Na początku znajomości, gdy dopiero zaczynali się spotykać, ekspedientka w sklepie wzięła Zosię za córkę Marka. I tak już zostało. Najpierw dla śmiechu, potem z przyzwyczajenia.
A potem usłyszałem ich historię. Historię, która na początku brzmiała jak dowcip, a okazała się dowodem na to, iż wiek to nie przeszkoda w szczęściu.
Marek był kiedyś malarzem. Utalentowanym, ale – jak to często bywa – nieustabilizowanym. Za sobą miał dwa małżeństwa. Jedna dorosła córka, z którą dawno stracił kontakt. Problemy z alkoholem, chroniczna samotność i wrażenie, iż życie przeszło obok niego. W wieku 45 lat nagle się zatrzymał, spojrzał na siebie i zrozumiał: tak dalej być nie może. Znów zaczął malować, ale nikt nie kupował jego obrazów. A potem – przypadkowe spotkanie. Zosia, zaledwie dwudziestolatka. Sam nie wiedział, co ona w nim znalazła. Nieogolony, niemodny, bez grosza przy duszy. Ale ona spojrzała – i została.
Jej miłość była jak łyk świeżego powietrza. Dla niej rzucił picie, zajął się sobą, znów zaczął tworzyć. Jego prace zaczęły się sprzedawać, potem były wystawy, później propozycje wystroju restauracji. Pojawiły się pieniądze, stabilizacja, pewność siebie, sens. Minęło dziesięć lat. Teraz mają eleganckie mieszkanie, dużo podróżują, wychowują syna. Ona jest żoną uznanego i zamożnego mężczyzny. A przecież kiedyś widziała w nim tylko zmęczonego „wuja” w starej kurtce.
Oczywiście, przyjaciółki i mama kręciły wtedy palcem przy skroni: „Co ty, Zosiu? On mógłby być twoim ojcem!”. Może i ona miała wątpliwości. Ale poszła za głosem serca. I nie pomyliła się. Marek uważa ją teraz za swoje największe szczęście. Za dar, na który nie zasłużył. Stał się ojcem, jakim nigdy wcześniej nie był. Troskliwym, cierpliwym, oddanym swojemu dziecku. Bawi się z nim, czyta książki, chodzi na spacery do parku. choćby stosunki z dorosłą córką się poprawiły. Zobaczyła, iż ojciec się zmienił.
Ten „nierówny związek” okazał się o wiele szczęśliwszy i trwalszy niż wiele par z trzylatnią różnicą wieku. Znam takich historii sporo. Jeden mój znajomy – szef kuchni w Poznaniu – ożenił się w wieku 50 lat z dwudziestopięciolatką. Nigdy nie stał przy garach, a teraz nie dopuszcza do nich żony: „Idź do kina, nie przeszkadzaj szefowi!”.
Bo mężczyźni po czterdziestce to najlepsi mężowie. Już się wyszaleli, nabłądzili, nasycili życiem. Pragną spokoju, domu, miłości. Doceniają każdą chwilę spędzoną z rodziną. Dziewczynom z nimi jest ciekawie. To nie rówieśnik z pustymi rozmowami o imprezach. To człowiek, który wiele przeszedł, nauczył się rozumieć i doceniać. Może być mentorem, oparciem, nauczycielem. A przy tym – przyjacielem i kochankiem.
Ale przede wszystkim – starsi mężczyźni stają się wspaniałymi ojcami. Ja sam nie jestem wyjątkiem. Moja młodsza córka ma teraz osiem lat, a ja – 54. I wszyscy mówią, iż stałem się ojcem, jakim zawsze powinienem być. Tylko wcześniej nie potrafiłem. Nie dojrzałem. A teraz – dojrzałem.
Codziennie rano biegam po parku. Nie dlatego, iż modnie, ale bo chcę żyć. Długo. Chcę nauczyć córkę jeździć na rowerze, pocieszać, gdy dostanie jedynkę, być przy niej, gdy pójdzie na pierwszą randkę. To jest najlepsze paliwo do życia. A nie piwo na kanapie i rozmowy o działkach i wątrobie.
Jacques Cousteau powiedział kiedyś: „Małe dzieci przedłużają życie”. On sam został ojcem jeszcze po siedemdziesiątce. I to nie żart. Mężczyzna z małym dzieckiem to żywe srebro. Jest wysportowany, pełen energii, aktywny. Bo ma dla kogo żyć. Nie patrzy już na inne kobiety – jego serce jest zajęte. Nie interesują go narzekania na kraj i rząd. Myśli o szkole, rowerach, lodach. Chce wracać do domu. Do swoich.
W pięćdziesiątce być dobrym ojcem – to nie wyczyn. To przywilej. I większy zaszczyt niż bycie „królem imprez” czy „mistrzem grillowania”.
A gdy młoda żona dorasta, różnica wieku jakby znika. Pozostaje tylko jedno – miłość. Prawdziwa, dojrzała, wypróbowana, czysta. jeżeli więc wahasz się, czy związać się z mężczyzną o dwadzieścia lat starszym – spójrz na takich jak Marek i Zosia. Gdzie żart o „tatusiu” przeobraził się w najszczęśliwsze małżeństwo w ich życiu.