Kiedy moja babcia dowiedziała się, iż jest chora, przyjęła to z nietypowym dla wielu spokojem. Usiedła w kuchni, nalała sobie herbaty, spojrzała przez okno i powiedziała:

newskey24.com 5 dni temu

Kiedy moja babcia Zofia dowiedziała się, iż jest chora, przyjęła to z niezwykłym dla wielu spokojem. Usiadła przy kuchennym stole, nalała sobie herbaty, spojrzała przez okno i rzekła:
Nie będę siedzieć w domu i czekać na śmierć. Chcę żyć, dopóki mogę.

Miała wtedy sześćdziesiąt lat. Niska, zawsze uśmiechnięta, z tą wewnętrzną iskrą, której nie zdołały zgasić lata, troski, codzienny trud i choćby straty. W niej zawsze tliła się żądza życia cicha, ale uparta, jak wiosenny pęd wyrywający się z kamienia.

Całe życie babcia mieszkała w jednym domu starym, ale ciepłym, pachnącym jabłkami, miętą i świeżo wypiekiem chleba. Tam wyrosło pięcioro jej dzieci, pomagała wnukom, witała gości i przeżywała zimy. Dom był jej wszechświatem. Jednak, jak się okazało, nie chciała, by właśnie tam zakończyła swoją opowieść.

Miesiąc po diagnozie sprzedała ten dom. Nikt nie został o tym poinformowany wiedziała tylko najmłodsza ciotka, która odprowadziła ją do notariusza. Reszta dowiedziała się przypadkowo. Mój kuzyn Michał, wchodząc w odwiedziny, zobaczył puste ściany: bez mebli, bez zasłon, bez zapachu pierogów, które kiedyś witały każdego, kto przekraczał próg. Na drzwiach wisiała tabliczka: Własność prywatna.

Kilka dni później wszyscy otrzymali od niej wiadomość głosową. Jej głos był równy, pewny, choćby nieco uśmiechnięty:
Nie zamierzam się tłumaczyć. To moja decyzja. Całe życie pracowałam teraz chcę żyć, dopóki mogę.

Z pieniędzy ze sprzedaży domu babcia wyruszyła w wędrówkę. Nie za granicę, nie do drogich hoteli po prostu po Polsce, po kraju, który, jak przyznała później, ledwie znała. Odwiedziła Bałtyckie wybrzeże, Tatry, stare klasztory, małe miasteczka, gdzie ludzie wciąż witają się na ulicy.

Wysyłała nam pocztówki, krótkie wiadomości, zdjęcia uśmiechnięta, opalona, w towarzystwie nowych przyjaciół. Czasem znikała na kilka tygodni, po czym pojawiała się znów: spokojna, zainspirowana, jak po długiej rozmowie z samą sobą.

Ktoś w rodzinie nie rozumiał jej czynu. Mówił: Jak mogła? To dom, wspomnienia, dzieci, wnuki! Inni zaś podziwiali jej odwagę. A ona odpowiadała po prostu:
Nie chcę zostawiać murów. Chcę zostawić wspomnienie, iż żyłam.

I naprawdę żyła. W ostatnim roku być może po raz prawdziwie pierwszy w jej oczach znów pojawił się blask, który widzieliśmy jedynie na starych fotografiach. Nauczyła się cieszyć każdym porankiem, nie odkładając szczęścia na później.

Gdy odeszła, otworzyliśmy jej małą walizkę. W niej leżały dziesiątki biletów, mapy turystyczne, stare pocztówki, notatki z nazwami kawiarni, które odwiedzała, i ponad sto zdjęć: uśmiechnięta, na tle morza, gór, starych kamienic i ulic. Na każdym z nich życie, ruch, światło.

Domu już nie było. Pieniędzy też. ale pozostała wolność najcenniejszy skarb, jaki posiadała. Wolność bycia sobą, życia po własnym uznaniu, bez czekania na pozwolenie i bez ciągłego spoglądania wstecz.

Często zastanawiam się: gdybyśmy właśnie dowiedzieli się, iż czasu zostało kilka co byśmy zrobili? Czy zostalibyśmy w czterech ścianach, wśród znanych przedmiotów i lęków? A może w końcu odważylibyśmy się żyć nie kiedyś, nie później, a teraz?

Bo być może właśnie w tym tkwi prawdziwa mądrość nie czekać na śmierć, ale spotykać życie otwartymi oczami, tak jak zrobiła ona.

Idź do oryginalnego materiału