**Dziennik, 15 czerwca**
— Szymek, podjedź po chleb, proszę — głos Wandy Stanisławównej drżał, jakby lód pod nogami miał się zaraz przełamać. — Na dworze ślisko, boję się wyjść…
— Mamo, żartujesz? — Krzysztof przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Wróciłem z nocnej, ledwo siadłem. Z Hanią mieliśmy włączyć film. Chcesz, żebym odpoczął, czy nie?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no przestań żyć jak w zeszłym wieku! Są dostawy, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu korzystać!
— Gubię się w tych twoich telefonach… Może ty zamówisz?
— Jestem za kierownicą, nie mogę teraz. Poproś Martę.
— Prosiłam… Ma zebranie w pracy.
— Dobrze już — burknął Krzysztof. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.
— Dobrze, poczekam — odparła cicho Wanda Stanisławówna. Ale ani po godzinie, ani po dwóch nikt nie zadzwonił. Dzwoniła sama — tylko sygnał i cisza. W końcu pomógł sąsiad, pan Henryk: zamówił przez aplikację, pomógł odebrać.
Rozkładając zakupy, Wanda czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co jej takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?
Była dobrą matką. Została wdową, gdy Krzysztof miał szesnaście lat, Marta — jedenaście. Wychowywała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka w nocy. Mama i teściowa pomagały, dopóki nie odeszły — wtedy wszystko spadło na jej barki.
Mieszkanie po dziadku — dla Marty. Po babci — dla Krzysia. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, wesela, wnuki — wszystko na jej głowie. I nie narzekała. Myślała: „Przynajmniej oni będą mieli przyszłość. Będzie im dobrze.”
Zapisywała na kółka, siedziała nocami nad zeszytami, prała, gotowała, dźwigała siatki, leczyła, gotowała rosoły. A teraz? Stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt jej nie widzi.
Gdy Marta prosiła o wyprowadzenie psa — Wanda szła na spacer choćby w mróz i deszcz. Gdy Krzysiek zostawiał wnuka na weekend — nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.
Ale gdy zachorowała — leki przynosił pan Henryk. Dzieci wpadły na dziesięć minut. Marta skrzywiła się:
— Mamo, wiesz, iż boję się szpitali…
— Tu nikt nie jest zachwycony, córeczko…
— ale się, potem się odezwiemy.
Krzysiek też gwałtownie wyszedł: „Hania zmęczona, trzeba zająć się dzieckiem”. Żadnego przytulenia, żadnego posiedzenia. Nic.
A dziś… Lód chrupiący pod butami uświadomił jej: starzeje się. W każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.
I nagle przypomniało jej się tamto lato. Miała trzydzieści lat. Krzyś był malutki, Marty jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie zawracał głowy. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ona ani razu nie żyła dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko branie. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?
Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła notes i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie.”
Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — koleżanka podpowiedziała. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze na koncie. Dokumenty — gotowe.
Gdy wszystko było załatwione, wezwała dzieci.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Krzysiek. — Właśnie wróciłem z pracy.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — warknęła Marta. — Tylko szybko. Mam spotkanie. A, i w weekend przywieziemy ci Lolka.
— Nie będzie mnie — odparła spokojnie Wanda.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?! — krzyknęli razem.
— Do Łeby. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. W końcu Krzysiek parsknął śmiechem:
— Mamo, no co ty fantazjujesz. Za jakie pieniądze?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — wrzasnęła Marta. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?!
— Zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak sobie tam poradzisz? Sama?
— Dam radę. Mam teraz wszystko swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, nie pomyślałaś o nas? — zapiszczała Marta. — Przecież to mieszkanie miało być nasze!
— Ja też myślałam, iż wy będziecie moim wsparciem. Ale się pomyliłam. Koniec, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestOtworzyła szeroko okno i wypełniła płuca powietrzem, w którym czuło się zapach soli, swobodę i ciszę jak błogosławieństwo.