— Szymku, może podjedziesz po chleb? — głos Haliny Stanisławowej drżał, jakby kruchy lód pod stopami. — Na chodnikach ślizgo, boję się wyjść…
— Mamo, żartujesz? — Bartosz przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Dopiero co wróciłem z nocnej zmiany. Z Marysią mieliśmy film włączyć. Odpoczniesz trochę, tak?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no żyjesz w średniowieczu czy co? Jest dostawa, aplikacje, wszystko dla wygody! Naucz się w końcu korzystać!
— Gubię się w tych waszych telefonach… Może ty zamówisz?
— Jestem właśnie za kierownicą, nie mogę teraz. Poproś Kasię.
— Prosiłam… Ma zebranie w pracy.
— Dobra już — mruknął Bartosz. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.
— Dobrze, poczekam — odparła cicho Halina. Ale ani po godzinie, ani po dwóch telefon nie nadszedł. Dzwoniła sama — tylko sygnał i cisza. W końcu pomógł sąsiad, pan Henryk: zamówił przez aplikację, pomógł odebrać zakupy.
Rozkładając torby, Halina czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?
Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Bartek miał szesnaście lat, a Kasia jedenaście. Wychowywała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka po nocach. Babcia i ciotki pomagały, dopóki nie odeszły — i wszystko spadło na jej barki.
Mieszkanie po dziadku — dla Kasi. Po mamie — dla Bartka. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. I nie narzekała. Myślała: „Przynajmniej oni będą mieli przyszłość. Będzie im dobrze”.
Wozila na zajęcia, nocami siedziała nad zeszytami, prała, gotowała, dźwigała torby ze sklepu, leczyła, gotowała rosół. A teraz — stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zauważa.
Gdy Kasia prosiła o wyprowadzenie psa — Halina szła choćby w mróz i deszcz. Gdy Bartek zostawiał wnuka na weekend — nie spała nocami. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.
Ale gdy zachorowała — leki przyniósł pan Henryk. Dzieci przyszły do szpitala na dziesięć minut. Kasia skrzywiła się:
— Mamo, wiesz, iż boję się szpitali…
— Tu nikt nie jest zachwycony, córeczko…
— Wyzdrowiej, to się odezwiemy.
Bartek też gwałtownie wyszedł: „Marysia zmęczona, trzeba pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, żadnego posiedzenia.
A dziś… Lód chrupiący pod butami przypomniał jej: starzeje się. I w każdej chwili może upaść — a nikt nie przyjdzie. Nikt.
I nagle przypomniało jej się to lato. Miała trzydzieści lat. Bartek był malutki, Kasi jeszcze nie było. Sanatorium nad Bałtykiem. Ciepło, cicho, nikt nie zawracał głowy. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ona nigdy więcej nie żyła dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko wykorzystywanie. A ona? Czyżby przestała być człowiekiem?
Nazajutrz wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła zeszyt i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.
Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze — na koncie. Dokumenty — gotowe.
Gdy wszystko było załatwione, poprosiła dzieci na rozmowę.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Bartek. — Dopiero co wróciłem z pracy.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — burknęła Kasia. — Tylko szybko. Mam spotkanie. A tak w ogóle, na weekend przywieziemy ci Burego.
— Nie będzie mnie — odpowiedziała spokojnie Halina.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?! — zapytali jednocześnie.
— Do Ustki. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. W końcu Bartek parsknął śmiechem:
— Mamo, no ty chyba żartujesz. Za jakie pieniądze?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — wrzasnęła Kasia. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?
— Zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak sobie poradzisz? Sama?
— Dam radę. Teraz mam wszystko swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, a nie pomyślałaś o nas? — zapiszczała Kasia. — Przecież myśleliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!
— Ja też myślałam, iż wy jesteście moją podporą. Ale się pomyliłam. Koniec, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” nie przerażało. To było wyzwolenie.
Tydzień później stała na werandzie swojego nowego domu, wdychała słony powiew i gładziła parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.
Czasem, by znów poczuć się żywą, trzeba po prostu odejść. Odejść od tych, którzy nie potrafią docenić. Odejść do siebie. Do morza. Do życia.