Kiedy kot mówił do niej „córeczko”, a ona była żoną: dramat, który zaczął się od żartu

twojacena.pl 2 dni temu

Podczas majówki odwiedziłem znajomych w Sopocie. Zebrało się sympatyczne towarzystwo, choć nieznane. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, szykowali stół. Moją uwagę przykuła para: mężczyzna około pięćdziesiątki i dziewczyna, może dwudziestoparoletnia. On – stateczny, z szlachetną siwizną, ona – pełna życia, roześmiana, z uśmiechem jak promień słońca wpadający do pokoju. Nazywali się Tomasz i Zosia. Ciągle zwracała się do niego „tatusiu”. Ja, naiwny, siedziałem i rozczulałem się: jak piękna musi być relacja między ojcem a córką.

Gdy zaczęli się zbierać do domu, Zosia z uśmiechem dodała: „Czeka na nas synek, bez nas nie zaśnie”. Szczerze mówiąc, zamurowało mnie. Po ich wyjściu cicho zapytałem gospodarzy: „Jak to rozumieć? Jaki synek? Czy oni są małżeństwem?” Usłyszałem potwierdzenie. Tak, mąż i żona. Tak, mają wspólne dziecko. A „tatuś” to tylko żart. Na początku ich związku, gdy dopiero się poznali, ekspedientka w sklepie wzięła Zosię za córkę Tomasza. I tak już zostało. Najpierw dla żartu, potem z przyzwyczajenia.

A potem usłyszałem ich historię. Historię, która brzmiała jak anegdota, ale stała się dowodem na to, iż wiek nie jest przeszkodą dla szczęścia.

Tomasz był kiedyś malarzem. Utalentowanym, lecz, jak to często bywa, nieustalonym. Za sobą miał dwa małżeństwa. Dorosłą córkę, z którą dawno stracił kontakt. Problemy z alkoholem, chroniczną samotność i wrażenie, iż życie przemyka mu obok. W wieku 45 lat nagle się zatrzymał, spojrzał w lustro – i zrozumiał: tak dalej nie można. Zaczął malować, ale nikt nie kupował jego prac. Aż do spotkania z Zosią, która miała wtedy zaledwie 22 lata. Sam nie wiedział, co ona w nim znalazła. Nieogolony, niemodny, bez grosza przy duszy. Ale ona spojrzała – i została.

Jej miłość była jak łyk świeżego powietrza. Dla niej rzucił picie, zajął się sobą, znów zaczął tworzyć. Jego obrazy zaczęły się sprzedawać, potem były wystawy, propozycje aranżacji restauracji. Pojawiły się pieniądze, stabilizacja, pewność siebie i sens. Minęło dziesięć lat. Teraz mają piękne mieszkanie, podróżują, wychowują synka. Ona jest żoną szanowanego i zamożnego mężczyzny. A przecież kiedyś widziała w nim tylko zmęczonego „wujka” w zniszczonej kurtce.

Oczywiście, przyjaciółki i matka kręciły wtedy palcem przy skroni: „Zosiu, co ty robisz? On mógłby być twoim ojcem!” Może i ona miała wątpliwości. Ale poszła za głosem serca. I nie pomyliła się. Tomasz uważa ją teraz za swój cud. Dar, na który nie zasłużył. Stał się ojcem, jakim nigdy wcześniej nie był. Troskliwym, cierpliwym, związanym z synem całym sercem. Bawi się z nim, czyta książki, spaceruje po parku. choćby stosunki z dorosłą córką się poprawiły. Zobaczyła, iż ojciec się zmienił.

Ten „nierówny związek” okazał się szczęśliwszy i trwalszy niż wiele par z trzyletnią różnicą. Znam takich historii mnóstwo. Mój znajomy, szef kuchni w Krakowie, ożenił się w wieku 50 lat z dziewczyną dwadzieścia pięć lat młodszą. Nigdy nie podchodził do garnków, a teraz nie pozwala żonie choćby zbliżyć się do kuchni: „Idź do kina, nie przeszkadzaj szefowi!”

Bo mężczyźni po czterdziestce to najlepsi mężowie. Już się wyszaleli, nabłądzili, nasycili życiem. Pragną spokoju, domu, miłości. Cenią każdą chwilę z rodziną. Dla dziewczyn są interesujący. To nie rówieśnicy gadający o imprezach. To ludzie, którzy wiele przeszli, nauczyli się rozumieć i doceniać. Mogą być mentorami, oparciem, nauczycielami. A także przyjaciółmi i kochankami.

Najważniejsze – starsi mężczyźni stają się wspaniałymi ojcami. Ja sam nie jestem wyjątkiem. Mojej młodszej córeczce jest osiem lat, a mnie – 54. Wszyscy mówią, iż stałem się ojcem, jakim zawsze powinienem być. Wcześniej po prostu nie umiałem. Nie dojrzałem. A teraz – tak.

Codziennie rano biegam po parku. Nie dla mody, ale dlatego, iż chcę żyć. Długo. Nauczyć córkę jeździć na rowerze, wspierać ją, gdy dostanie jedynkę, być przy niej, gdy pójdzie na pierwszą randkę. To najlepsze paliwo do życia. Nie piwo na kanapie i rozmowy o działkach i wątrobie.

Jacques Cousteau powiedział kiedyś: „Małe dzieci przedłużają życie”. Miał dzieci choćby po siedemdziesiątce. I to nie żart. Mężczyzna z małym dzieckiem to prawdziwy motor. Jest zadbany, pełen energii, aktywny. Bo ma dla kogo żyć. Nie patrzy już na inne kobiety – jego serce jest zajęte. Nie interesują go narzekania na kraj i władzę. Myśli o szkole, rowerach, lodach. Chce wracać do domu. Do swoich.

W wieku pięćdziesięciu lat być dobrym ojcem – to nie wyczyn. To przywilej. I większy zaszczyt niż bycie „królem imprez” czy „mistrzem grillowania”.

A gdy młoda żona dorasta, różnica wieku jakby znika. Zostaje tylko jedno – miłość. Prawdziwa, dojrzała, wywalczona, czysta. jeżeli więc wahasz się, czy związać życie z mężczyzną o dwadzieścia lat starszym – spójrz na takich jak Tomasz i Zosia. Gdzie żart o „tatusiu” przerodził się w najszczęśliwsze małżeństwo w ich życiu.

Idź do oryginalnego materiału