Gdy Bóg przychodzi bez pukania
Zdarzyło się to w lutym, jednego z tych długich wieczorów, gdy zima zdaje się celowo przeciągać ciemność, by wystawić na próbę ludzką wytrzymałość. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja z dwuletnim synkiem Mateuszem zostaliśmy sami w wynajętym mieszkaniu na obrzeżach Katowic. Jak zwykle próbowałam go uśpić — bez skutku. Malec marudził, wiercił się, aż w końcu poddałam się i pozwoliłam mu się pobawić, sama zaś wyszłam do kuchni zaparzyć herbatę.
Nie zdążyłam choćby dotknąć frontu szafki, gdy przez ścianę przedarł się pisk, a potem chrapliwy, gwałtowny kaszel. Wszystko we mnie zamarło. Rzuciłam się do pokoju — Mateusz stał na środku, ryczał wniebogłosy, dławiąc się przy tym.
— Gdzie boli? Mateuszu, synku, co się dzieje? — padłam przed nim na kolana, chwytając go za ramiona, przeszukując wzrokiem, szukając choćby śladu przyczyny.
Płakał tylko i kaszlał, kaszlał, aż stało się jasne: coś połknął. Próbowałam otworzyć mu buzię, ale on zaciśniętymi piąstkami zaciskał szczęki coraz mocniej, a w jego oczach malował się przerażający lęk.
Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Dziewczyna, która jeszcze wczoraj nie umiała ugotować żurku. A teraz — na rękach trzymałam umierające dziecko. Już siniał, łapiąc powietrze ustami. Rzuciłam się do telefonu. Palce trzęsły mi się jak liście na wietrze, gdy wykręcałam “999”. I — cisza. choćby sygnału. Tylko głuche, martwe milczenie. Próbowałam raz za razem, odkładałam i dzwoniłam ponownie — telefon milczał.
Telefonów komórkowych nie mieliśmy. Dopiero co się pobraliśmy, wynajmowaliśmy tę malutką klitkę, ledwo wiążąc koniec z końcem. Przycisnęłam Mateusza do piersi i zaczęłam ryczeć wniebogłosy, zapominając o wszystkim. W głowie miałam tylko jedno: „Boże, proszę, pomóż!” Nie umiałam się modlić, nie znałam słów. Ale w tej chwili rozmawiałam z Bogiem. Jak z kimś bliskim. Błagałam.
I nagle… ktoś zadzwonił do drzwi.
Rzuciłam się otworzyć, choć wiedziałam, iż to nie mąż. Za drzwiami stał obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Wysoki, zmęczony, o dobrych oczach.
— Dobry wiecz— — zaczął, ale widząc moją twarz, urwał. — Co się stało?
Nie wiem czemu, ale natychmiast zaczęłam opowiadać. Wszystko. Słuchał niecałą minutę, po czym bez słowa odsunął mnie i wszedł do środka.
Szedłam za nim jak we w chłodzie. Przyklęknął przed Mateuszem, coś szepnął i — jakby cudem — mój syn się uspokoił. Po chwili mężczyzna odwrócił się do mnie i, otwierając dłoń, pokazał małą czarną koralik.
— To utrudniało twojemu synkowi oddychanie — powiedział spokojnie. — Połknął ją, ale utknęła płytko. Miał szczęście, iż tu byłem.
I dopiero wtedy przypomniałam sobie: tak, kilka dni temu zerwałam nitkę starych korali. Zebrałam, jak myślałam, wszystkie… Tylko jednego, najmniejszego, nie zauważyłam.
Mężczyzna nazywał się Krzysztof. Był pediatrą. Wracał z dyżuru, a pod naszym blokiem jego samochód nagle zgasł. Nie wiedząc, co robić, postanowił poprosić o telefon — domofonu nie było, więc zapukał do pierwszych drzwi. Do naszych.
Jak się później okazało, telefony nie działały w całej klatce — awaria na linii. Ale Krzysztof, po nalanej przeze mnie herbacie, wyszedł na podwórko i… samochód odpalił za pierwszym razem. Jak gdyby nigdy nic.
Często teraz myślę: to był przypadek? Czy jednak pomoc z góry?
Teraz chodzę do kościoła. Stawiam świeczkę za zdrowie sługi Bożego Krzysztofa. I patrząc na Mateusza, już dorosłego, uśmiechającego się do mnie ze szkolnych zdjęć, wiem jedno: Bóg naprawdę słyszy. Czasem — choćby bez modlitwy.