Więcej nie będę żyć cudzym życiem
Halina wróciła do domu późnym wieczorem. Za oknami już rozciągały się jesienne cienie. Stanęła w progu, trzymając torbę, i z niespodziewaną stanowczością oznajmiła:
— Rozwodzę się. Możesz zatrzymać mieszkanie, po prostu wypłacisz mi moją część. Nie potrzebuję go. Wyjeżdżam.
Tomasz, jej mąż, osunął się na fotel, zaskoczony.
— Dokąd niby się wybierasz? — zapytał, mrużąc zmieszane oczy.
— To już nie twój interes — odparła spokojnie Halina, wyciągając z szafy walizkę. — Na razie zamieszkam u przyjaciółki na działce. Zobaczymy, co dalej.
On nie rozumiał, co się dzieje. Ona już wszystko postanowiła.
Trzy dni wcześniej lekarz, patrząc na jej wyniki, cicho powiedział:
— Niestety, rokowania nie są dobre. Maksymalnie osiem miesięcy… Z leczeniem, może rok.
Wyszła z gabinetu jak ogłuszona. Miasto huczało, świeciło słońce. W głowie kołatało: „Osiem miesięcy… choćby pięćdziesiątych urodzin nie doczekam…”
Na ławce w parku usiadł obok staruszek. Milczał, rozkoszując się jesiennym ciepłem, aż nagle przemówił:
— Chcę, żeby mój ostatni dzień był słoneczny. Nie oczekuję wiele, ale jasne słońce to dar. Nie wytrywa pani?
— Doceniłabym, gdybym wiedziała, iż to mój ostatni rok — szepnęła.
— Więc nie zostawiaj pani nic na później. Miałem tyle „później”, iż mógłbym nimi wypełnić życie. Ale się nie udało.
Halina słuchała i uświadomiła sobie — całe jej życie było dla innych. Praca, której nie znosiła, ale trzymała się jej dla stabilności. Mąż, który od dziesięciu lat był obcy — zdrady, chłód, obojętność. Córka, dzwoniąca tylko po pieniądze lub pomoc. Dla siebie – nic. Ani nowych butów, ani wypoczynku, ani choćby filiżanki kawy w kawiarni w samotności.
Oszczędzała na „później”. I oto to „później” mogło nie nadejść. Coś w niej przeskoczyło. Wróciła do domu i po raz pierwszy powiedziała „nie” — wszystkim naraz.
Następnego dnia złożyła wniosek o urlop, wypłaciła oszczędności i wyjechała. Mąż próbował się tłumaczyć, córka dzwoniła z prośbami — odpowiadała spokojnie i stanowczo: „Nie”.
Na działce przyjaciółki panowała cisza. Siedziała w fotelu, otulona kocem, i myślała: czy tak to się skończy? Nie żyła. Istniała. Dla innych. Teraz — dla siebie.
Po tygodniu Halina poleciała nad morze. Tam, w nadmorskiej kawiarni, poznała Krzysztofa. Pisarz. Mądry, dobry. Rozmawiali o książkach, ludziach, sensie życia. Po raz pierwszy od lat śmiała się szczerze, nie zastanawiając się, co kto pomyśli.
— Może zostaniemy tu? — zaproponował pewnego dnia. — Mogę pisać wszędzie. A ty będziesz moją muzą. Kocham cię, Halina.
Skinęła głową. Czemu nie? Pozostało tak niewiele. Niech będzie szczęście — choćby ulotne.
Minęły dwa miesiące. Czuła się świetnie. Śmiała się, spacerowała, gotowała poranną kawę, wymyślała historie dla sąsiadów w kawiarni. Córka początkowo się oburzała, w końcu odpuściła. Mąż wypłacił jej część. Wszystko ucichło.
Pewnego ranka zadzwonił telefon.
— Halina Kowalska? — usłyszała zdenerwowany głos lekarza. — Przykro mi, ale popełniliśmy pomyłkę… to nie były pani wyniki. Wszystko w porządku. To tylko przepracowanie.
Milczała, aż wybuchnęła śmiechem — głośnym, prawdziwym.
— Dziękuję, doktorze. Właśnie podarował mi pan życie.
Spojrzała na śpiącego Krzysztofa i poszła zaparzyć kawę. Przed nią nie było już osiem miesięcy — było całe życie.