Już od dziesięciu lat jestem żoną Romana, a jego mamę, Irenę Stanisławową, szczerze szanuję i choćby kocham. To ciepła, troskliwa kobieta, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi sernikami. Ale do jednego jej nawyku jakoś nie mogę się przyzwyczaić – wiecznie zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znowu zasiądziemy przy jej stole, a ja już mentalnie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Ale, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.
Irena Stanisławowa to kobieta, której nie sposób nie szanować. Kiedy wychodziłam za Romana, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam historie od koleżanek o „teściowych-potworach”, które krytykują wszystko. Ale Irena okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój legendarny jabłecznik i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej sekretny zapas cukierków to już rodzinna legenda. Naprawdę jestem wdzięczna losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.
Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy z Romanem jeszcze jako narzeczeni. Irena nakryła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, sałatka z krewetkami, galaretka, pieczona kaczka – wszystko idealne. Starając się być dobrą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. I nagle widzę: w misce z jarzynówką sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak wieża w centrum miasta. Pomyślałam, iż to przypadek, delikatnie wyjąłam łyżkę i położyłam obok. Ale pięć minut później Irena, przechodząc obok, znowu ją wbiła! „Tak wygodniej, Kasiu, bierz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Tylko kiwnęłam głową, ale w środku przeżywałam kulturowy szok.
Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie – Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Raz to jarzynowa, raz sałatka warstwowa, a pewnego razu choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak intruz pomiędzy fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożyć sałatkę wcześniej. Ale Irena jest nieugięta. „Kasiu, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Roman tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatkę?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie w prawdziwym biesiadowaniu!”
Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już wcześniej widzę ten stół. Irena, jak zawsze, będzie na czele, w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole: baby wielkanocne, pisanki, wędliny i oczywiście jej sztandarowe sałatki z nieodłączną łyżką. choćby żartuję z Romanem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale, szczerze mówiąc, ten nawyk stał się już częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce – i wszyscy się śmialiśmy, łącznie z Ireną.
Wielkanoc u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z dziećmi, siostrę Romana z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się od jedzenia, którego starczyłoby na tydzień. Irena krząta się, dokłada wszystkim dokładki, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona ma tyle energii? Udaje jej się upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze pobawić się ze Stasiem w „bitwę na pisanki”. A ja po jednym dniu gotowania marzę już tylko o kanapie i serialu.
W zeszłym roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, może uda się opanować sytuację z łyżką. Ale nic z tego. Gdy ja kroiłam warzywa, Irena już układała sałatki i, oczywiście, wbiła w każdą po łyżce. „Tak ładnie wygląda!” – powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Westchnęłam i pomyślałam: trudno, niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu cieszę się jej gotowaniem i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.
Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Ireny to sposób, by pokazać, iż dba o gości, iż chce, żeby jedli do syta? Spytałam choćby Romana, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż tak ludzie szybciej zaczną jeść. Ona przecież wszystkich karmi, jak na wojnie.” I rzeczywiście, od stołu teściowej nie sposób odejść głodnym. choćby Staś, nasz niejadek, pałaszuje jej kotlety jak nigdy.
Teraz, szykując się do Wielkanocy, już nie walczę z łyżką. To jak tradycja, bez której święto byłoby niepełne. Widzę, jak siadamy przy stole, Irena zaczyna opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach cebuli, Zosia ze Stasiem kłócą się, czyje jajko jest twardsze, a Roman mruga do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Te myśli napawają mnie ciepłem. Tak, Irena ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. I cieszę się, iż moje dzieci dorastają z taką babcią, która uczy ich nie tylko jeść sałatkę z łyżki, ale też kochać życie.
Może za parę lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki – na cześć Ireny. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę jedną łyżkę, która jak latarnia będzie sterczeć w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.