Podczas majówki znalazłem się u znajomych w Sopocie. Zebrała się ciepła, choć nieznana mi kompania. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, nakrywali do stołu. Moją uwagę przykuła para: mężczyzna około pięćdziesięciu pięciu lat i dziewczyna, najwyżej dwudziestosiedmioletnia. On – stateczny, z szlachetną siwizną, ona – lekka, radosna, z uśmiechem, jakby słońce weszło do pokoju. Nazywali się Wojciech i Kinga. Ona ciągle zwracała się do niego „tatusiu”. A ja, naiwny, siedziałem i uśmiechałem się pod nosem: jak to pięknie, iż ojciec i córka mają tak szczerą, jasną więź.
Ale gdy zaczęli się zbierać do domu, Kinga z uśmiechem dodała: „Czeka na nas syn, nie zaśnie bez nas”. Szczerze mówiąc, zamurowało mnie. Po ich wyjściu cicho zapytałem gospodarzy: „Jak to rozumieć? Jaki syn? Czy oni są małżeństwem?”. W odpowiedzi dostałem potwierdzający skinienie. Tak, mąż i żona. Tak, mają wspólnego syna. A „tatusiu” to tylko żart. Na początku znajomości, gdy dopiero zaczęli się spotykać, ekspedientka w sklepie wzięła Kingę za córkę Wojciecha. I tak już zostało. Najpierw dla śmiechu, potem – z przyzwyczajenia.
A potem usłyszałem ich historię. Historię, która na początku brzmiała jak dowcip, a okazała się dowodem, iż wiek nie jest przeszkodą dla szczęścia.
Wojciech był kiedyś malarzem. Utalentowanym, ale, jak częściej bywa, nieuszanowanym. Dwa małżeństwa za sobą. Dorosła córka, z którą od lat nie utrzymywał kontaktu. Problemy z alkoholem, chroniczna samotność i wrażenie, iż życie przeciekło mu między palcami. W wieku czterdziestu pięciu lat zatrzymał się nagle, spojrzał w lustro – i zrozumiał: „Dalej tak nie można”. Zaczął malować, ale nikt nie chciał kupować jego obrazów. A potem – przypadkowe spotkanie. Zupełnie młoda Kinga, dwadzieścia dwa lata. Sam nie wiedział, co ona w nim znalazła. Nieogolony, niemodny, bez grosza przy duszy. Ale ona spojrzała – i została.
Jej miłość była jak łyk powietrza. Dla niej rzucił picie, zajął się sobą, znów zaczął tworzyć. Jego obrazy zaczęły się sprzedawać, potem były wystawy, propozycje aranżacji restauracji. Pojawiły się pieniądze, stabilność, pewność siebie, sens. Minęło dziesięć lat. Teraz mają piękne mieszkanie, dużo podróżują, wychowują syna. Ona jest żoną szanowanego i zamożnego mężczyzny. A przecież kiedyś widziała w nim tylko zmęczonego „wuja” w zniszczonej kurtce.
Oczywiście, przyjaciółki i mama kręciły wtedy palcem przy skroni: „Co ty, Kinga? On mógłby być twoim ojcem!”. Może i ona miała wątpliwości. Ale słuchała serca. I nie pomyliła się. Wojciech uważa ją dziś za swoje cudowne darowanie losu. Prezent, na który nie zasłużył. Stał się ojcem, jakim nigdy wcześniej nie był. Troskliwym, cierpliwym, oddanym dziecku. Bawi się z nim, czyta książki, spaceruje po parku. choćby z dorosłą córką udało się odbudować relację. Zobaczyła, iż ojciec się zmienił.
Ten „nierówny związek” okazał się szczęśliwszy i trwalszy niż wiele par z trzema latami różnicy. Znam takich historii sporo. Jeden mój znajomy, szef kuchni w Krakowie, ożenił się w wieku pięćdziesięciu lat z dwudziestopięciolatką. Nigdy nie stał przy garnkach, a teraz nie dopuszcza do nich żony: „Idź do kina, nie przeszkadzaj szefowi!”.
Bo mężczyźni po czterdziestce to najlepsi mężowie. Już się wyszaleli, nabroili, nacieszyli wszystkim po uszy. Teraz pragną spokoju, domu, miłości. Doceniają każdą chwilę z rodziną. Dziewczynom jest z nimi… ciekawiej. To nie rówieśnik z pustymi rozmowami o imprezach. To człowiek, który przeszedł wiele, nauczył się rozumieć i chronić. Może być mentorem, podporą, nauczycielem. A przy tym – przyjacielem i kochankiem.
A co najważniejsze – starsi mężczyźni stają się wspaniałymi ojcami. Sam nie jestem wyjątkiem. Moja młodsza córeczka ma osiem lat, a ja – pięćdziesiąt cztery. Wszyscy mówią, iż stałem się ojcem, jakim zawsze powinienem być. Tylko wcześniej nie umiałem. Nie dojrzałem. A teraz… dojrzałem.
Każdego ranka biegam po parku. Nie dlatego, iż modne, ale dlatego, iż chcę żyć. Długo. Chcę nauczyć córkę jeździć na rowerze, przytulić, gdy dostanie pałę, być obok, gdy pójdzie na pierwszą randkę. A to – najlepsze paliwo życia. Nie piwo na kanapie i gadanie o działkach i wątrobie.
Jacques Cousteau powiedział kiedyś: „Małe dzieci przedłużają życie”. Miał dzieci choćby po siedemdziesiątce. I to nie żart. Mężczyzna z małym dzieckiem to maszyna w ruchu. Jest wysportowany, energiczny, aktywny. Bo ma dla kogo żyć. Nie patrzy już na inne kobiety – jego serce jest zajęte. Nie interesują go narzekania na kraj i politykę. Myśli o szkole, rowerach, lodach. Chce do domu. Do swoich.
W wieku pięćdziesięciu lat być dobrym ojcem – to nie wyczyn. To przywilej. I większy zaszczyt niż bycie „królem imprez” albo „mistrzem grillowania”.
A gdy młoda żona dorasta, różnica wieku jakby znika. Zostaje tylko jedno – miłość. Prawdziwa, dojrzała, wytrzymana, czysta. jeżeli więc wahasz się, czy związać życie z mężczyzną starszym o dwadzieścia lat – spójrz na takich jak Wojciech i Kinga. Gdzie żart o „tatusiu” stał się początkiem najszczęśliwszego związku ich życia.