Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.
Barbara Nowak zawsze była kobietą silną, opanowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, wyprowadziła na swoje. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, patrząc w jesienne niebo, i przeglądała stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Na kolanach trzymała karton, w którym przechowywała to, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.
Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał zaraz po wojsku. Minęło tyle lat. Nigdy nie przyjechał. Tylko zdjęcia w internecie, rzadkie wiadomości, czasem suche życzenia. Barbara nie miała mu za złe. Rozumiała: praca, rodzina, obowiązki. Ale serce bolało. Bardzo bolało.
Średnia córka, Kinga, wyszła za mąż za żołnierza. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, pośpiech. Czasem przyjeżdżali, ale rzadko i na krótko. Mąż Barbary, Jan, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż Kinga ułożyła sobie życie. Gdy przyjeżdżali, w jej oczach błyszczała radość. A to chyba najważniejsze.
Najbardziej jednak martwiła się o najmłodszą – Danutę. Po rozwodzie Danusia wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Barbara wtedy sama jej powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. A wnuczka ja przygarnę”. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. Po dwóch latach zabrała chłopca do siebie.
Gdy Danusia przyjechała po syna, chłopiec kurczowo trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał cicho, bez szlochu – tylko mokre policzki. Barbara wtedy zacięła zęby i milczała. Nie śmiała protestować.
Minęły trzy lata. Serce coraz bardziej ciągnęło do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:
— Janek, pojadę do Danusi. Choć na kilka dni. Coś mi nieswojo.
Mąż skinął głową. Też się martwił, ale sam czuł się źle, jesień dała mu się we znaki. Wczesnym rankiem odprowadził ją na stację, wcisnął do ręki węzełek z pierogami i pocałował w czoło.
— Uważaj na siebie, Baśka. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dojechała. Z trudem, ale dojechała. Na plecach dwie torby z prezentami, w rękach słoiki z przetworami, skarpetki na drutach. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Danusia odpowiedziała krótko:
— Mamo, czemu nie dałaś wcześniej znać? Muszę do pracy, odebrać syna ze szkoły, do sklepu… Wszystko w biegu! Tu nie wieś, tu inaczej się żyje!
— Przepraszam, córeczko — cicho odpowiedziała Barbara. — Chciałam zrobić niespodziankę…
Przywitał ją wnuk. Już niemal dorosły. Wysoki, barczysty. Podobny do dziadka. Tylko oczy miał obce. Ostrożne, bez blasku.
— Cześć, babciu — powiedział grzecznie, ale bez czułości. Przytulił się niechętnie.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Danusia ugotowała zupę, postawiła na stół pięć małych kotletów. Barbara zjadła jeden. Sięgnęła po drugi — i zatrzymała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała garnki jedzenia na święta, żeby dzieci najadły się do syta. Tu wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali z wnukiem stare nagrania, zdjęcia z przedszkola. Był uprzejmy, ale obcy. A Danusia coraz częściej znikała — to w pracy, to „u koleżanki”, to „załatwić sprawy”.
Minęły trzy dni. Barbara czuła się jak intruz. Niepotrzebna. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Tomek? Obiecał, iż pójdziemy na mecz.
— Niedługo — odpowiedziała. — Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.
Wtedy Barbara zrozumiała wszystko. Do końca. Do bólu w sercu.
Cicho spakowała rzeczy. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Danusia wyszła z kuchni:
— Mamo, gdzie idziesz? Pociąg masz jutro!
— Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Nie przejmujcie się, dojechałam – dojadę i z powrotem. Dziękuję za gościnę.
Całą drogę na dworzec szła w milczeniu. W pociągu patrzyła przez okno w ciemność. Po policzkach płynęły łzy.
Jak gwałtownie minęło życie… Ile włożono — a teraz tak łatwo stać się nikomu niepotrzebnym. Oni dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś na uboczu.
Na peronie czekał Jan. Przyciągnął ją mocno, przytulił.
— Baśka, gdzieś ty się podziewała! Już myślałem, iż zwariuję. choćby schudłem.
Uśmiechnęła się. Oczy znów wypełniły się łzami — ale teraz ze szczęścia.
— Jedźmy do domu, Janku. Do domu… Tylko tam jeszcze na nas czekają.