Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.
Maria Nowak zawsze była kobietą silną, zorganizowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wyprowadziła na ludzi, wydała za mąż. Teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, wpatrzona w jesienne niebo, i przeglądała stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Obok leżał wełniany koc, a na kolanach — pudełko, w którym trzymała to, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.
Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał jako młody chłopak, zaraz po wojsku. Minęło tyle lat. Nigdy nie przyjechał. Tylko zdjęcia w internecie, rzadkie listy, czasem suche wiadomości z życzeniami. Maria nie ma do niego pretensji. Rozumie: praca, rodzina, obowiązki. Ale serce boli. Bardzo boli.
Średnia córka, Kasia, wyszła za mąż za wojskowego. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, szybkie wizyty. Czasem przyjeżdżają, ale rzadko i na krótko. Mąż Marii, Jan, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córka ułożyła sobie życie. Kiedy przyjeżdżają, w oczach Kasi widać szczęście. To chyba najważniejsze.
Najbardziej jednak martwiła się o najmłodszą — Jagodę. Po rozwodzie Jagoda wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Maria sama jej wtedy powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. Wnuczka ja przygarnę.” Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. Po kilku latach zabrała syna do siebie.
Gdy Jagoda przyjechała po chłopca, ten trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał cicho, bez słów — tylko mokre ślady na policzkach. Wtedy Maria zacięła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.
Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:
— Janek, pojadę do Jagody. Choćby na parę dni. Coś mi niespokojnie na sercu.
Mąż skinął głową. Też się martwił, ale sam źle się czuł, jesień dała mu się we znaki. Wczesnym rankiem odprowadził ją na stację, wetknął do ręki paczuszkę z pierogami i pocałował w czoło.
— Uważaj na siebie, Maryś. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dojechała. Trudno, ale dojechała. Na plecach dwie torby z prezentami, w rękach siatki z przetworami, wełnianymi skarpetami. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Jagoda odpowiedziała krótko:
— Mamo, no dlaczego nie uprzedziłaś wcześniej? Ja muszę do pracy, odebrać syna ze szkoły, do sklepu… Wszystko w biegu! To nie wieś, tu inaczej się żyje!
— Przepraszam, córeczko — cicho odpowiedziała Maria. — Chciałam zrobić niespodziankę…
Przywitał ją wnuk. Już nastolatek. Wysoki, barczysty. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, chłodne.
— Cześć, babciu — powiedział grzecznie, ale bez ciepła. Przytulił się niechętnie.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale bez duszy. Jagoda ugotowała zupę, postawiła na stole pięć małych kotletów. Maria zjadła jeden. Sięgnęła po drugi — i zatrzymała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała pełne garnki jedzenia na święta, żeby dzieci najadły się do syta. Tutaj wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali z wnukiem stare filmy, zdjęcia z przedszkola. Był uprzejmy, ale obcy. A Jagoda coraz częściej znikała — to przez pracę, to „spotkanie z koleżanką”, to „awaria w biurze”.
Minęły trzy dni. Maria czuła się gościem. Niepotrzebnym. Zbędnym. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Marek? Obiecał zabrać mnie na mecz.
— Niedługo — odparła. — Babcia wyjedzie, to on przyjdzie.
I Maria zrozumiała wszystko. Do końca. Do bólu w sercu.
Cicho spakowała rzeczy. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Jagoda wyszła z kuchni:
— Mamo, dokąd? Pociąg masz jutro!
— Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Nie musicie się bać, dotarłam — i wrócę. Dziękuję za gościnę.
Całą drogę na dworzec szła w milczeniu. W pociągu patrzyła przez okno w ciemność. Łzy spływały po policzkach.
Jak gwałtownie minęło życie… Ile w nie włożyliśmy — a teraz jesteśmy nikomu niepotrzebni. Oni dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy na poboczu.
Na peronie czekał Jan. Objął ją mocno, przygarnął.
— Maryś, gdzieś ty była! Już myślałem, iż świat się zawalił. choćby schudłem.
Uśmiechnęła się. Łzy wypełniły jej oczy — ale teraz były to łzy szczęścia.
— Jedźmy do domu, Janku. Do domu… Tam jeszcze na nas czekają.