Jak córka i jej “przyjaciele” doprowadzili mnie do płaczu: Czy lodówka to jadalnia?

newsempire24.com 1 dzień temu

Lodówka to nie stołówka! Jak córka i jej „przyjaciele” doprowadzili mnie do łez

Mam córkę, Zosię. Żywa, dobra, otwarta na ludzi. Zbyt otwarta. Przyjaźni się praktycznie z każdym — z kolegami z klasy, dziećmi z podwórka, znajomymi z kółek zainteresowań, choćby z tymi, których szczerze mówiąc widzę pierwszy raz w życiu. Ostatnio cała ta przyjacielska gromada jakoś zadomowiła się u nas w domu.

„Na dworze zimno, a chce się bawić” — tłumaczyła. Zosia, jak gościnna gospodyni, zapraszała wszystkich do domu, włączała muzykę, częstowała ciastkami, nalewała herbatę, urządzała hałaśliwe spotkania. Z początku przymykałam na to oko — no cóż, dzieci przyszły, posiedziały, poszły. choćby się cieszyłam, iż córka ma tak serdeczne towarzystwo. Ale w pewnym momencie sytuacja wymknęła się spod kontroli.

Ostatnio wróciłam z pracy zmęczona, głodna, marząc tylko o jednym — zjeść kolację i zwalić się na kanapę. Na kuchni czekała na mnie niespodzianka. Dwóch nieznanych mi chłopaków, może dziesięcioletnich, siedziało przy stole i dojadało bigos. Prosto z garnka. Mojego garnka! Przygotowanego na dwa dni, żeby nie stać przy kuchni każdego wieczoru.

Zamarłam w drzwiach. Chłopcy, niespecjalnie przejęci, dojedli resztki, wstawili naczynia do zlewu i wyszli, wesoło się żegnając. A ja stałam, nie wierząc własnym oczom. Obiad, kolacja — wszystko zniknęło. Dla mojej rodziny, dla męża i dziecka — nie zostało ani okruszka.

Weszłam do pokoju Zosi. Wytłumaczyłam spokojnie: częstować przyjaciół herbatą, cukierkami — proszę bardzo. Ale zupa, mięso, bigos — to jedzenie dla naszej rodziny, na które wydaję ciężko zarobione pieniądze i wieczorny czas. Gotuję nie po to, żeby obce dzieci jadły z naszego garnka, gdy nas nie ma w domu.

Zosia w milczeniu zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz. Po chwili usłyszałam zza drzwi oskarżenie rzucone w moją stronę:

— Jesteś po prostu skąpa! Własna matka, a choćby nie da jeść przyjaciołom!

Obraziła się. Zamknęła w sobie. Nie wyszła choćby na kolację. Choć ja, zaciśnięta zęby, znów pokroiłam ziemniaki i usmażyłam kotlety — żeby przynajmniej ktoś zjadł porządnie.

Następnego ranka odezwałam się wprost: „Jedzenie na dwa dni. Wracam późnym wieczorem, nie będę gotować w nocy. Skoro dorastasz, naucz się rozumieć proste rzeczy”. Córka odwróciła się i poszła do szkoły bez słowa.

Gdy wróciłam po jedenastej — mąż smażył jajecznicę. Bo jedzenia znów nie było. Zosia znowu przyprowadziła swoich znajomych. Gdy my pracowaliśmy, oni opróżnili lodówkę do czysta. Ani zupy, ani kotletów, choćby kanapek nie zostało. Tylko papiery po jedzeniu i brudne naczynia.

Zosia znów zamknęła się w pokoju. Nie odpowiadała na pytania. Wymieniłam z mężem znaczące spojrzenia — oboje wiedzieliśmy, iż sytuacja wymknęła się spod kontroli. I nie chodziło o jedzenie. Ale o to, iż dziecko nas nie słyszy. Nie chce słyszeć. Uznało nas za wrogów, bo prosimy o podstawowe rzeczy — szacunek dla domu, pracy i granic.

Nie jestem skąpa. Nie jesteśmy biedną rodziną, ale wszystko sami ciężko zarabiamy. Nie stać mnie, żeby karmić cudze dzieci. Nie moralnie. I nie chcę.

Czuję zmęczenie. Czuję rozpacz. Boli mnie, iż moja własna córka widzi w mojej troskliwości skąpstwo. Moja mama mówi — weź pas. Ale nie wierzę w siłę pasa. Wierzę w rozmowę, w wyjaśnienia. Tylko co zrobić, gdy dziecko nie chce słuchać?

Może coś przeoczyłam w wychowaniu? Może byłam zbyt pobłażliwa? A może Zosia po prostu jest w wieku buntu i to minie? Nie wiem. Jestem zagubiona.

Czy ktoś miał z czymś takim do czynienia?
Jak dotrzeć do nastolatki, która uważa, iż matka to tylko darmowa kucharka i lodówka?
Jak odzyskać szacunek dla rodziny i nauczyć doceniać pracę?

Chcę tylko znów widzieć w oczach córki wdzięczność.
A nie wyrzut, iż barszcz to nie stołówka…

Idź do oryginalnego materiału