**Miraż**
Podczas kolacji ojciec raz po raz rzucał synowi niezadowolone spojrzenia. Krzysztof domyślił się, iż mama powiedziała mu o jego planach dotyczących studiów w Warszawie.
Ojciec gwałtownie odsunął pusty talerz i wbił wzrok w syna. „Teraz coś będzie”, pomyślał Krzysztof. Najchętniej zapadłby się pod podłogę albo stał się niewidzialny. Pod gniewnym spojrzeniem ojca ziemniaki stawały się jak gula w gardle – nie mógł ich ani przełknąć, ani wypluć.
Mama go uratowała. Odwróciła uwagę ojca, podsunęła mu kubek herbaty i wazonik z ciastkami.
— Dzięki, mamo, najadłem się. Herbatę wypiję później — powiedział Krzysztof, wstając od stołu.
— Siadaj! — warknął ojciec.
Krzysztof wiedział, iż lepiej nie dyskutować, więc wrócił na swoje miejsce.
— Muszę odrobić lekcje… — zaczął.
— Zdążysz. Matka mówiła, iż wybierasz się do Warszawy. A co ci tu takiego nie pasuje? Wychowaliśmy cię, myśleliśmy, iż na starość będzie pomoc, a ty chcesz uciekać?
— Nie uciekam… — wymamrotał.
— Gadaj mi teraz. Co tam, w tej twojej Warszawie, niby takie złote?
— Tam są większe możliwości. Chcę być architektem, a tutaj nie ma takiego kierunku. — Krzysztof też podniósł głos.
— Leszku, daj mu spokój, nauczyciele go chwalą — powiedziała łagodząco mama, kładąc rękę na ramieniu męża.
— Nie mamy pieniędzy, żeby płacić za twoje studia. Tam wszystko kosztuje, a tutaj jest za darmo. Czujesz różnicę? — ojciec się rozpalał.
— Dostanę się na stypendium — uparł się Krzysztof. — I tak wyjadę.
— Leszku, uspokój się, nie jedzie przecież jutro, jeszcze są egzaminy. Idź, synku, odrabiaj lekcje. — Mama wskazała oczami drzwi. Krzysztof nie dał się długo prosić i natychmiast wyszedł z kuchni.
— Przestań mu pobłażać! Wychowaliśmy sobie kłopot na głowę. Na starość nie będzie komu podać szklanki wody…
Krzysztof zastygł przy drzwiach swojego pokoju, trzymając klamkę i słuchając.
— Uspokój się. Za wcześnie o starości mówisz. Warszawa blisko, tylko dwie i pół godziny pociągiem, będzie przyjeżdżał…
Ojciec mruknął coś niewyraźnie.
— Pij herbatę, zanim ostygnie. Dosłodzić? — spytała mama.
— Co ty, jakby małe dziecko… Sam… — odburknął ojciec.
Burza chyba minęła. Krzysztof zamknął się w swoim pokoju. Serce śpiewało mu w piersi. Koniec marca, jeszcze dwa miesiące nauki, egzaminy, ale to nieważne. Ważne, iż pojedzie do Warszawy, czeka go interesująca życie, setki szans. Na pewno osiągnie wszystko…
Po maturze z mamą pojechali do stolicy złożyć dokumenty. Jej kuzynka, mało urodziwa, samotna kobieta, przyjęła ich chłodno. Narzekała, iż wszyscy ściągają do Warszawy, a ona nie jest z gumy…
— No cóż, niech zostanie. Będzie mi raźniej. Tylko iż mam ciśnienie, źle śpię. Nie przychodź późno, nie przyprowadzaj nikogo. Śniadanie zrobię, podzielę się kolacją, a w dzień radź sobie sam — tłumaczyła zasady kuzynka.
Mama tylko kiwała głową.
— A ile weźmiesz za stancję? — spytała ostrożnie, licząc, iż kuzynka odmówi lub się obrazi. Jaka opłata między rodziną? Ale nie tym razem.
— Sam wiesz, to Warszawa, nie wasze… — kuzynka skrzywiła się z niesmakiem. — Tu życie droższe. Więc, nie miej za złe… — i wymieniła astronomiczną jak na ich miasteczko sumę.
Mama westchnęła, spojrzała na syna.
— Mamo, może akademik…
— Co ty, synku. Jaka tam nauka? Z ojcem będziemy przesyłać pieniądze, nie martw się. Ty się tylko ucz.
— Patrz, jak teraz mówi. Niedawno w Warszawie, a już wymyśla. Tylko ojcu nie mów o pieniądzach. Ja z nim się rozumiem — wzdychała mama w pociągu w drodze powrotnej.
Krzysztof się dostał. Przyjechał do Warszawy kilka dni przed rozpoczęciem zajęć, żeby rozejrzeć się i zadomowić. Dojazd z peryferii na uczelnię był z przesiadkami, niewygodny, ale to wciąż Warszawa!
Wychodził z domu wcześnie rano i włóczył się po mieście do późna. Na Powiślu zapierało mu dech od widoku panoramy stolicy. Niedaleko zatrzymała się grupa turystów, młoda, ładna przewodniczka zaczęła coś opowiadać.
Krzysztof podszedł bliżej, żeby lepiej słyszeć. Przewodniczka go zauważyła, ale nic nie powiedziała. Potem grupa odeszła, a ona została, przeglądając coś w telefonie.
— Ciekawie pani opowiada — odezwał się Krzysztof.
Uśmiechnęła się i spytała, skąd przyjechał.
— Tak widać? — zasmucił się.
— Przyjezdnych poznaje się po oczach — roztargnionych i zachwyconych.
Opowiedział, iż przyjechał na studia, choć mieszka na obrzeżach, co zupełnie nie to samo co centrum. Czuł się, jakby wcale nie opuścił rodzinnego miasteczka. W trakcKiedy patrzył na zdjęcie Złoty, w której odbijała się cała dobroć i cierpliwość Diany, zrozumiał wreszcie, iż prawdziwe szczęście nigdy nie było tam, gdzie go szukał, ale zawsze tam, gdzie ktoś na niego czekał.