Gwiazdy nad nami: pamięć o babciach
Miałem, jak każdy, dwie babcie. Różne jak dzień i noc, ale obie równie oddane. Nazywały się niemal identycznie: Anna Nowak, mama mojej matki, i Antonina Kowalska, ojca.
Anna Nowak mieszkała w centrum miasteczka, w przestronnym mieszkaniu pełnym książek i antyków. Ojciec nazywał ją „miejską elegantką” – wyrafinowaną, z lekką nutą wyniosłości. Pojawiła się w moim życiu jako pierwsza. Antonina Kowalska była jej przeciwieństwem – wiejską, prostą kobietą. Matka śmiała się: „Trzy klasy szkoły, czego się po niej spodziewać?” Ojciec poprawiał: „Nie trzy, ale siedem!” Zamieszkała z nami, gdy byłem w szóstej klasie.
Gdy miałem siedem lat, Anna ciężko zachorowała. Matka rzuciła pracę, by się nią opiekować. Zostaliśmy z ojcem w naszej małej kawalerce, kupionej za oszczędności dziadka-naukowca. Początkowo było zabawnie: ojciec palił w domu, a ja oglądałem telewizję do późna. Ale niedługo znudziły nam się parówki. W końcu przeprowadziliśmy się do babci. Tymczasowo – tak myśleliśmy, ale zostaliśmy na dobre. Wynajęliśmy nasze mieszkanie, bo jedna pensja nie wystarczała.
Gdy babcia chorowała, starałem się być cicho jak mysz. Jej mieszkanie było dla mnie labiryntem: ciemne spiżarki, wysokie szafy, ciężkie zasłony, za którymi się chowałem, bawiąc się godzinami. Czasem jednak przesadzałem.
– Zabierzcie tego urwisa! – krzyczała. – Dlaczego nikt go nie wychowuje?
– Więc go wychowuj – odcinał się ojciec.
– I wychowam! – groziła, ale zaraz głaskała mnie po głowie.
I wychowała. Poszedłem do pierwszej klasy, a ona postanowiła uczyć mnie muzyki, twierdząc, iż mam słuch absolutny.
– Przynajmniej przestanie biegać po mieszkaniu jak dzikus – mruczała.
Nudziłem się, grając gamy na pianinie, licząc minuty do końca lekcji. Ojciec skierował moją energię inaczej – zapisał mnie na judo.
– Kaleczycie dziecko! – oburzała się babcia. – Ma talent, a wy…
– A wy spytałyście, czy chce tę waszą muzykę? – kłócił się ojciec.
Nie chciałem ani muzyki, ani judo. Nie wiedziałem, czego chcę.
Gdy Anna wyzdrowiała, matka wróciła do pracy, a ja zostałem „pod opieką babci”. Tak skończyłem pierwszą klasę. Lato stało się przedmiotem sporów – rodzice szukali miejsca, gdzie mogliby mnie wysłać, by babcia odpoczęła. Po długich debatach trafiłem na wieś, do Antoniny Kowalskiej.
Bałem się. Matka straszyła jej „siedmioklasowym wykształceniem”, Anna – „wiejskim brudem”, tłustym jedzeniem, rzeką, w której utonę, grzybami, którymi się zatruję, i lasem, gdzie zje mnie wilk. Ale wieś okazała się cudem. Pola, stawy, ciemny las na horyzoncie. Kury, gęsi, krowy – wszystko, co znałem tylko z książek. Miejscowi chłopcy, na prośbę babci, wzięli mnie pod swoje skrzydła. Skarpetki schowane przez matkę kurzyły się w walizce – wszyscy biegali boso, nie zważając na błoto czy krowie placki.
Antonina była przeciwieństwem Anny. Cicha, z dobrym uśmiechem, patrzyła na mnie z taką miłością, iż zapierało mi dech. Niska, okrągłolica, z zmarszczkami i dołkami w policzkach, pachniała świeżym chlebem i mlekiem. „Mój ptaszku, jakaś ty chuda” – mówiła, obejmując mnie. Jedzenie było proste, ale pyszne: świeże mleko o świcie, jajecznica ze skwarkami, placki ziemniaczane ze śmietaną, pierogi prosto z pieca. Piłem mleko, którego nienawidziłem w mieście, i zasypiałem szczęśliwy.
Dni na wsi były wolnością. Łowiłem ryby z chłopakami, zbierałem jagody, kąpałem się w banie, gdzie miejscowi bili mnie witką. Wieczorami siedzieliśmy z babcią na ganku, odganiając komary. Śpiewała stare piosenki, opowiadała bajki i historie o wojnie. Najstraszniejsze – straciła czworo dzieci z głodu i chorób. Przytulałem się do niej, szepcząc, iż ją kocham i nigdy nie opuszczę.
Lato minęło jak sen. Na pożegnanie babcia płakała, przepraszała. Obiecywałem wrócić, ale rok później pojechałem na kolonie. Pisała listy – koślawe, pełne błędów, ale czułe: „Nie schudłeś?” Starałem się odpowiadać, ale słowa nie przychodziły. Złościłem się na rodziców, na Annę, wyobrażając sobie, jak Antonina siedzi sama na ganku, nucąc: „W polu brzoza się kołysze…”
I nagle wieść: Antonina jedzie do nas! Gospodarstwo upadło, dom się rozsypał. Krzyczałem z radości: „Mam teraz dwie babcie!” Wszyscy się denerwowali, matka wzdychała: „Jak to będzie?” A ojciec szeptał: „Wreszcie zjemy porządnie.”
Antonina przyjechała smutna, przepraszająca.
– Dość tego mazgajstwa! – podtrzymywała ją na duchu Anna. – Pożyjemy, ile nam dane.
– Wybaczcie, iż na starość wam zawadzam – szlochała Antonina.
– Co za zawadzanie? Miejsca starczy – uspokajała Anna.
Antoninę ulokowano w moim pokoju, co mnie cieszyło, ale udawałem obojętność, by nie urazić Anny. Ku zaskoczeniu, babcie zaprzyjaźniły się. Anna, choć „jątrzycielką”, jak mówił ojciec, starała się być łagodniejsza. Piły herbatę, rozpływając landrynki, spierały się, ale z ciepłem. Gdy Antonina piekła pierogi, Anna narzekała, iż to niezdrowe, ale po kryjomu podjadała. Wszyscy wiedzieli, ale udawali, iż nie widzą.
Anna żartowała: „Kowalska, obetnij te włosy, nie jesteś już na wsi!”
– Gdzie to słyszałeś, żeby staruszki strzygły włosy? – odpowiadała Antonina, splatając cienki warkoczyk.
Czasem piły nalewkę.
– Kowalska, po dwadzieścia gram? – pytała Anna.
– Nalej – kiwała głową Antonina.
Po kieliszku chichotały, opowiadając żarty o starości. Jeden pamiętam do dziś:
– Jak ci na imię? Zapomniałam.
– A tobie pilno? – i tarzały się ze śmiechu.
Wciąż gubiły okulary, klucze, notesy. „Kowalska, po co poszłam do kuchni– Westchnęła Anna, a ja śmiałem się, kochając je bardziej niż ktokolwiek innego na świecie.