Gorące z miłości
Witold i Kinga właśnie wrócili z supermarketu. Obładowani torbami, wniesli zakupy do kuchni i zaczęli je rozpakowywać. Witold, pochłonięty swoimi myślami, nagle odwrócił się do Kingi i z lekkim uśmiechem powiedział:
— Kinga, idź odpocznij. A ja przyrządzę coś specjalnego… Moje znakomite danie. Duszony schab!
— Ty umiesz gotować schab? — Kinga zastygła, otwierając usta ze zdziwienia.
— No tak, a co w tym dziwnego? — szczerze zdziwił się.
— Nie… Tylko… — Kinga nagle zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się. Cicho, ale mocno, jakby cały potłumiony wodospad uczuć wreszcie się przebił.
Witold zbliżył się zdezorientowany, usiadł obok.
— Kinga, co się stało?
Nie od razu potrafiła odpowiedzieć, ale w końcu, ocierając łzy, wykrztusiła:
— Nikt… przez wszystkie te lata… nie ugotował dla mnie schabu. Ani razu. Mama kiedyś, dawno temu… A potem tylko ja, zawsze dla kogoś. A on… Krzysztof… tylko jadł, pił, imprezował… A ja ciągle dźwigałam ten cały dom…
Witold spuścił wzrok. Wiedział, iż Kinga niedawno się rozstała. I wiedział, jak było jej ciężko.
Rozwód z Krzysztofem był nieunikniony. Zaciął się w pijackim ciągu tuż przed rodzinnym wyjazdem, nie pojawił się na dworcu, gdzie czekała na niego żona z synem. Wtedy Kinga zrozumiała: dość. Już nie może.
Najpierw była ulga. Noc bez trzaskania drzwiami i pijackich pogaduszek w kuchni. Bez otwierania lodówki o trzeciej nad ranem. Bez śmierdzących wódką kolegów. Cisza i wolność. Ale po pół roku ta cisza stała się przytłaczająca. Dusiła.
Tak, Kinga miała syna Bartka, pracę, wierne koleżanki. Ale nie miała najważniejszego — wsparcia. Uczucia. Ciepła.
Szukając rozwiązania, zwróciła się do brata Jacka:
— Może masz kogoś porządnego… Żeby bez imprez i nie wchodził w życie z butami.
Jacek aż podskoczył z radości:
— Jest taki jeden. Witold. Prosty, ale solidny. Nie Apollo, ale człowiek jak trzeba. Uwierz, złego bym ci nie polecił.
Na pierwszym spotkaniu Witold wydał się Kindze zbyt zwyczajny. Wysoki, chudy, z twarzą daleką od magazynowych kanonów. Niepozorny, ale… jego oczy były dobre. Prawdziwe.
„Z czasem się przyzwyczaję” — pomyślała i postanowiła spróbować. Gorzej już chyba nie będzie.
Pierwsze randki były pełne rezerwy, trochę nieporadne. A potem Witold nagle zniknął. Na tydzień. Kinga uznała, iż się nie spodobała. Zrobiło się jej smutno, choćby obraziła się trochę. A on pojawił się znienacka — z tortem i kwiatami.
— Wyciągnęli mnie w delegację. Przepraszam, iż nie napisałem.
Od tego czasu zaczęli się widywać częściej. Spacerowali, rozmawiali. Bartka Kinga jeszcze chowała — bała się spłoszyć to delikatne, rodzące się uczucie.
Pewnego dnia spotkali się pod sklepem. Zakupy, jak na złość, były ciężkie. Witold machnął ręką:
— Mam samochód. Wrzucimy do bagażnika.
— Samochód? A ja nie wiedziałam…
Gdy pakowali torby, podszedł do nich Krzysztof. Pijany, jak zwykle. Z wykrzywioną twarzą. Rzucił okiem na Witolda i od razu zaczął drwić:
— O, jakie spotkanie! Znalazłaś sobie faceta, co? A ja, między nami mówiąc, mam prawo widywać się z synem!
— Były? — szepnął Witold.
— Tak… — westchnęła Kinga.
— Idź, Krzysiu — powiedziała cicho. — Nie teraz.
— Ooo, wystraszyła się! A ty, frajerze, uważaj! — rzucił Krzysztof, zataczając się, i odszedł.
Witold się powstrzymał. Dla Kingi.
W domu Kinga w milczeniu rozpakowywała zakupy. Potem usiadła na taborecie i objęła się za ramiona.
— Zła jesteś? — spytał cicho.
— Trochę…
— Kochasz go jeszcze?
— Nie. To już dawno przeszłość. Zostały tylko żale.
— To wszystko przed nami. Odpocznij, ja zrobię schab.
— Naprawdę umiesz? — znów się zdziwiła.
— Oczywiście.
I znów łzy. Ze zmęczenia. Z tego, iż nareszcie jest ktoś, kto nie wymaga, nie wykorzystuje, nie niszczy, ale po prostu chce dla niej ugotować…
Witold krzątał się w kuchni. A Kinga zasnęła cicho w pokoju. Podszedł, poprawił jej koc, zasunął zasłony. Zatrzymał się na chwilę — i pogłaskał ją po włosach. Jakby dotykał czegoś świętego.
Nagle — dźwięk w zamku.
„Bartek?” — pomyślał.
Ale do drzwi wszedł Krzysztof.
Minutę później znów stał na klatce, trzaskając drzwiami.
— Proszę, spróbuj wrócić! — rzucił Witold. I znów wrócił do kuchni. Sprawdzać ziemniaki.
Po pół godzinie Kinga wyszła, przeciągając się. Uśmiechnęła się.
— Ktoś był?
— Chyba ci się przyśniło — odparł łagodnie.
A w myślach dodał: „Teraz ja ją będę chronił. Zawsze.”
Tego wieczora Kinga powiedziała:
— Chcę, żebyś poznał Bartka. I… jutro wymienię zamki.
Miesiąc później wzięli ślub. Jacek był szczęśliwy. Często powtarzał Bartkowi:
— Masz teraz tatę. Prawdziwego. Dbaj o niego.
A chłopiec kiwał głową.
A Witold wieczorem znów gotował schab. I nie mógł uwierzyć, iż prawdziwe szczęście może zaczynać się tak prosto. Prawdziwe — od miłości, od dobroci… i od zwykłego dusznego schabu.