Listonosz wręczył mu tę kopertę pod koniec listopada – wyblakłą, bez adresu zwrotnego, jakby przywiał ją przypadkowy wiatr z przeszłości. Papier był szorstki i suchy, zupełnie jakby przez dziesięciolecia leżał w pudle na strychu. W środku tylko jedna linijka, napisana starannym, nieco archaicznym pismem:
*„Mama czeka. Dom pod brzozą. Cisza – to nie koniec.”*
Tomasz trzymał ten liść papieru, jak fragment życia, które sam pogrzebał. Wczytywał się w słowa raz za razem, jakby między wierszami kryło się coś więcej. Dłonie mu drżały – nie z zimna, ale z czegoś, co wypełzało z głębi, z tych lat, gdy jeszcze nie był obcy. Matki nie widział sześć lat. Od pięciu – nie odezwał się ani słowem. Po śmierci ojca kontakt urwał się nagle, jak przecięta nić. Żadnych telefonów, żadnych listów. Tylko cisza. Głucha, uparta, kamienna. Kto pierwszy przestał mówić – już nie pamiętał. I nie miało to znaczenia.
Dom pod brzozą to nie był zwykły dom. To ich letnisko na Podlasiu. Tam przecież spędził dzieciństwo: uczył się pływać w stawie, pierwszy raz pocałował dziewczynę w piątej klasie, nosił gwoździe dla ojca, który bez przerwy klął na starą, dziurawą dachówkę. Matka śmiała się z werandy, machała miotłą, zbierała poziomki, a w niedziele piekła racuchy, od których pachniało latem i bezpieczeństwem. Ten zapach zostawał w ścianach, w starym kredensie, w skrzypiących deskach podłogi. Tomasz nie był tam od dwudziestu dwóch lat. Jakby wymazał to z pamięci.
Pojechał. Bez zastanowienia. Po prostu wsiadł do pociągu i patrzył przez okno, wspominając, jak ojciec pisał notatki na skrawkach gazet – *„naprawić płot”*, *„narąbać drewna”*. W piersi coś się ścisnęło. Nie żal, nie strach – coś innego, gęstego jak splot minionych lat.
Dom stał, jakby czekał. Wyblakły, z odpadającym tynkiem, z tą samą skrzypiącą furtką, która zawsze protestowała przed obcymi. Brzoza urosła, osłaniając pół fasady. Drzwi nie były zamknięte. A zapach w środku – dym, stare drewno, siano – runął na niego jak fala wspomnień.
Matka siedziała przy oknie. Chusta na ramionach, filiżanka w dłoniach. Włosy – białe, twarz – bardziej zmęczona, ale spojrzenie… takie samo. Rozpoznające. Żadnego zdziwienia, żadnej wymówki. Tylko ciepła cisza w oczach.
– Zmarzłeś pewnie – powiedziała. – W piecu się pali. Wiedziałam, iż przyjedziesz.
Milcząc, zdjął kurtkę i powiesił na stary hak, jak za młodu. Poszedł do kuchni, nalał sobie herbaty. Mama postawiła przed nim talerz z pierogami. Ten sam zapach – jabłka, wanilia. Dom.
– Jeszcze ciepłe – szepnęła. – Zawsze je lubiłeś.
Jedli w milczeniu. Nie z powodu urazy – po prostu słowa byłyby zbyt głośne. Cisza stała się ich językiem. Nie było w niej pretensji. Tylko akceptacja. Słuchał, jak oddycha. I z każdym jej oddechem w jego sercu robiło się cichsze.
Przetarł kurz, przyniósł drewna, naprawił drzwiczki szafki. Nie z obowiązku, ale dlatego, iż musiał – dla siebie. Matka siedziała, robiła na drutach, czasem patrzyła na niego z takim spokojem, jakby wszystko już się wydarzyło. Jakby wszystko zostało wybaczone.
Trzeciego dnia spytał:
– Ty napisałaś?
Pokręciła głową.
– Nie. Ale wiedziałam, iż zrozumiesz.
– To kto?
Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie. Wzruszyła ramionami. Jej spojrzenie mówiło: to nieważne. Ważne, iż jesteś.
Wieczorem wyszedł na ganek. Powietrze było czyste, gwiazdy nisko i duże, a niebo – głębokie. I cisza. Ta sama. Nie pusta. Żywa. Przypomniały mu się słowa ojca: *„W mieście wszystko hałasuje. A tu – oddycha.”* Wcześniej tego nie rozumiał. Teraz – wiedział.
Stał długo, w końcu wrócił. Mama spała w fotelu przy oknie, pled na ramionach, kłębek wełny na kolanach. Cicho zamknął drzwi.
I po raz pierwszy – nie chciał wyjeżdżać.
Został na zimę.
W domu pod brzozą. Tam, gdzie wszystko milczy. Ale wciąż czeka.